wtorek, 21 kwietnia 2015

Rozdział 19

*Notka pod rozdziałem :)*
*POV Chloe*


-Chloe, kochanie. –usłyszałam, lecz nie potrafiłam otworzyć oczu ani choć odrobinę się poruszyć. –Słoneczko, wszystko jest dobrze. –gładka i delikatna dłoń głaskała mój policzek. Zmarszczyłam brwi, tym samym czując pieczenie w okolicach czoła. Ktoś stale kręcił się po pokoju. Nerwowe kroki nie ustawały marszu w obie strony.
-Nie wiem, Claire, może zawołajmy doktora Jessie? –głos ojca rozbrzmiał mi w uszach. –To już zbyt długo trwa.
-Tego młodzieńca? –prychnął kobiecy głos. –Wygląda, jakby ledwo co skończył studia. Kto w ogóle wpuścił go na...
-Mamo...-odezwał się Lucas, jakby tym samym narzekał na zachowanie matki.
-No co, mamo? Co mamo?! –zirytowanie było wyraźnie słychać w jej głosie.
-Daj jej jeszcze trochę czasu. Nie masz pojęcia przez co ona przeszła. –warknął, a ja czułam na sobie jego wzrok. Miałam wrażenie, jakby zaraz miała nade mną zapanować fala dreszczy.
-Tak to jest, jak przebywa z tobą i twoimi koleżkami! –głos kobiety rozbrzmiał mi w uszach.
-Myślisz, że nie wiem co wy tam robicie w tym waszym „akademiku”?! –krzyknęła, a ja pewnie teraz podskoczyłabym ze strachu.
Ktoś wszedł do środka, drzwi delikatnie się zatrzasnęły a w pomieszczeniu zapadła cisza, choć atmosfera wciąż była nerwowa.
-Cóż, mam dobre i złe informacje. –powiedział męski, łagodny głos. Sprawił, że poczułam się spokojnie, jednak wciąż nie mogłam się ruszyć.
-Zacznijmy od złych. –powiedział mój tata. Zawsze brał na klatę nawet najgorsze wiadomości. Świst powietrza wydobył się z ust, jeśli się nie mylę, nowo przybyłego lekarza.
-Państwa córka jest w stanie wegetatywnym. –powiedział to tak spokojnie, jakby opowiadał o jakiejś bajce czy świeżo obejrzanym filmie.
-Wegetatywnym? Co to znaczy, doktorze? –ktoś szybko się podniósł, zakładam, że była to moja matka.
-I tu chcę dojść do dobrej wiadomości. –dodał, cicho chrząkając. –To znaczy, że jest w stanie śpiączki, ale wszystko słyszy, czuje, wszystkiego doświadcza. To jak sen na jawie. –uzupełnił swoją wypowiedź.
-Śpiączka? Ale jak to możliwe? –zapytał mój ojciec.
-Śpiączka pourazowa. Córka musiała uderzyć się głową, na przykład podczas gwałtownego zahamowania samochodu, zderzenia z jakimś przedmiotem, upadku z wysokości. –kolejno wymieniał, sortując jak myślę historię mojej choroby, ponieważ uciążliwym dźwiękiem wydawał się być dla mnie szelest papieru.
-Dziękujemy, doktorze. –westchnął mój ojciec. Lucas wciąż siedział bez słowa. Ktoś opuścił pomieszczenie. Drzwi znów lekko trzasnęły.
-Kiedy tylko się wybudzi, wypisuję ją z tego szpitala i zabieram do Seattle, do ciotki Lizbeth. -kiedy to usłyszałam, miałam ochotę krzyczeć. Nie!
-Do Seattle?! Zabierasz ją do Waszyngtonu? –krzyknął mój brat. Cholera, niech on to wywalczy!
-Już ona ją nauczy kultury i wdzięku prawdziwej kobiety. –stuknęła obcasem, znów miałam ochotę podskoczyć.
-Tato, zrób coś! –zażądał Lucas, to on gwałtownie przesunął krzesło, które zapiszczało szurając po wyłożonej kafelkami podłodze.
Ojciec jak zwykle podporządkowywał się matce, która zapewne teraz patrzyła na niego spod byka wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu.
-Twoja matka ma racje. –powiedział, cicho chrząkając.
-Ale Sydney to jej marzenie, studia tutaj, cholera! –mój brat z impetem uderzył w coś, co wydało nieprzyjemny dla uszu dźwięk.
-Słownictwo! –znając mamę, wytknęła mu palec. Westchnęła głośno, a jej obcasy odbijały się o podłogę.
-To jest jej marzenie? Upijanie się do nieprzytomności i-o zgrozo!-spalenie żywcem?!
-Przecież się nie spaliła, mamo! –znów mnie wybronił.
-Mało by brakowało! –krzyknęła. –Ma szczęście, że jeden ze strażaków był na tyle lojalny i odważny, żeby tam wyjść i ją wydostać. Co ona sobie wyobrażała?! –prychnęła.
-Strażak?! –oburzył się Lucas.
-A kto inny wszedłby tam, żeby ratować jej zarozumiały tyłek?! –moja matka znów się uniosła. –Przecież wiadomo, że strażak.
Lucas, czy chcesz mi coś powiedzieć? Miałam ochotę zmarszczyć brwi, szarpnąć się i wstać, żeby ogarnąć ich wszystkich, ale bałam się. Bałam się, że mama...zabierze mnie z Sydney.
Będę daleko od przyjaciół. Daleko od szkoły. Daleko od...Justina.
Dobrze, że go tutaj nie było. Bynajmniej miałam taką nadzieję. Choć nie wiem, czy mogę być tego pewna.
Z jednej strony chciałam mieć go blisko siebie, ale z drugiej zaś...moi rodzice. Moja matka. Ja i chłopcy?
Chwila moment, ja i dorosły mężczyzna, w ich oczach kryminalista i te tatuaże?!  Cholera.
Ojciec doszukiwałby się czegokolwiek o nim, o jego przeszłości. Jak to prawdziwy glina. A moja matka? Ciotka Lizbeth to przy tym najłagodniejsza z kar. Wysłałaby mnie do szkoły dla dziewczynek, gdzie uczą zakonnice, lub-co gorsza-do klasztoru, gdzie złożę śluby i przez 24h będę kisić się w habicie.
Nie ma mowy. NIE. MA. MOWY!
-Mamo, ona cię słyszy. Krzywdzisz ją. –Lucas jak chce, to potrafi być kochanym bratem. I właśnie teraz taki był.
-Ja? Ja ją krzywdzę?! –znów wybuchła czymś na podobieństwo oburzenia.
Musiałam to zrobić. Dam radę. Zepnij się w sobie. Obudź się, no już.
Dasz radę, Chloe.
-To wy ją do tego doprowadziliście! Od początku wiedziałam, że studia w Sydney to kategorycznie zły pomysł! Powinnam założyć jej areszt domowy, żeby nie ruszyła się chociażby metr od domu. –niemalże warknęła w złości.
-Areszt domowy?! Mamo, ona ma 21 lat! Odpowiada sama za siebie. –Luke znów stanął na przeciw niej.
-Nie, do póki to ja opłacam jej studia, zakwaterowanie, wyżywienie i wszystkie jej zachcianki, mój drogi. Twoje przy okazji też! –wykrzyczała.
-Ja pierdolę. –mój brat warknął pod nosem. Prawie sama ledwie go słyszałam.
-Słucham?! –zdumiała się matka.
-Pieprzę ten syf, spadam stąd. –wychrypiał.
-Lucas...-zdobyłam się na wymówienie jego imienia.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Gdyby się tak bardziej skupić, zapewne dałoby się usłyszeć bicie ich serc i przyśpieszone oddechy.
-Chloe? Chloe córeczko! –matka od razu wystartowała w moją stronę, siadając na skraju łóżka, łapiąc mnie za rękę.
-Lucas...-przymrużyłam powieki przyzwyczajając się do światła odbijającego się w pokoju. –Nie idź, proszę.
-Nigdzie nie idę. –natychmiast podszedł do mojego łóżka, stając przy matce, obserwując moją twarz.
-Jak się czujesz, mała? –zapytał. Lubiłam, kiedy nazywał mnie tak pieszczotliwie, zaznaczając tym samym, że jestem jego młodszą siostrą, którą od zawsze się opiekował.
Chwilę myślałam w zastanowieniu nad odpowiedzią.
-Boli mnie brzuch i głowa. –szepnęłam, podnosząc dłoń do swojego czoła. Cicho syknęłam, kiedy wyczułam opatrunek w okolicy brwi.
-Nie ruszaj. Wczoraj zszywali ci łuk brwiowy. –powiedział mój tata, podchodząc bliżej.
-Claire, zawołaj lekarza. –dodał, kiwając głową w stronę drzwi. Kobieta zacisnęła dłonie na materiale skórzanej, beżowej torebki. Jednak bez większego oporu podniosła się i wyszła z sali.
-Tato. –złapałam go za dłoń, starając się mocniej ją uścisnąć, żeby poczuł moje naleganie. –Zrób wszystko, żeby mama mnie nie zabrała do Seattle. Błagam. –jęknęłam, czując napływające do oczu łzy.
-Kwiatuszku, dobrze wiesz jaka jest twoja matka. –wyjaśnił tata, a mnie zacisnęło się gardło. Nie, cholera. Nie mogę tam wyjechać!
-Tato, proszę. –szeptałam, próbując zapanować nad emocjami. Ojciec bezradnie westchnął, wlepiając wzrok w podłogę.
-Zrobię co w mojej mocy, ale niczego nie obiecuję. –wzruszył ramionami, jakby wiedział, że jest na przegranej pozycji. Ale w sumie to właśnie on potrafił najbardziej z nas przemówić jej do rozsądku.
Do pokoju weszła grupa studentów i jeden lekarz, jak śmiem twierdzić, bo dłuższym...dłuuuższym stażu. Posiwiałe włosy i broda, i te okulary spod których spoglądał na mnie badawczym wzrokiem.
-Witam. –odezwał się, kiwając mi głową. Tym samym ruchem wyprosił „kulturalnie” resztę osobników z pokoju, by został on, studenci no i ja.
-Jak się czujemy? –podszedł do mnie bliżej, wyciągając z prawej kieszeni swojego fartucha małą, czarną latarkę, którą zbliżył mi do oczu. Światło błysnęło mi przed oczyma, kiedy rozciągał mi powieki w górę.
-Źrenice w porządku, niepowiększone. –wymruczał, jak myślę do stażystów.
-Dobrze. –mruknęłam, choć nie byłam pewna, czy to była dla mnie samej prawda.
Facet zmarszczył czoło, jakbym nie była dla niego zbyt przekonywująca. Chrząknął. Chyba w ten sposób wystawiał swoją własną opinię na mój temat.
-Proszę podnieść koszulkę do góry. –powiedział, a ja nie czułam, jakbym miała na sobie jakiekolwiek ubranie. Odchyliłam pościel nieznacznie do góry. Uf, na szczęście miałam na sobie bieliznę. Lekarz nie był dla mnie problemem. W końcu ratuje mi życie.
Jeśli chodzi o studentów...przy nich czułam się nieznacznie skrępowana.
-No. Już, już. –poganiał mnie, odkładając na bok podkładkę z dokumentami.
Odsłoniłam pościel, biorąc głęboki oddech. Mężczyzna nachylił się nade mną ze słuchawkami w uszach, przykładając stetoskop do mojej klatki piersiowej. Chwycił mnie za nadgarstek, przytykając dwa palce w okolicy żył. Chwilę przyglądał się zegarkowi na swojej ręce, jakby tym sposobem odliczał uderzenia mojego serca co do minuty.
-Przyśpieszone tętno. Puls 90. –ponownie zwrócił się do studentów.
-Jaka diagnoza? –zapytał, ściągając słuchawki z uszu.
-PTSD. –odezwała się młoda brunetka, włosy związane w luźnego kucyka dodawały jej urody.
-PT...co? –uniosłam brew, obserwując rysy twarzy młodej dziewczyny.
-PTSD, wstrząs pourazowy. –skinęła głową w ramach wyjaśnień.
-Ach...-zmarszczyłam nieznacznie brwi. –Rozumiem.
-W porządku. –lekarz skupiał swój wzrok w jednym punkcie, niespecjalnie wiedziałam co tak naprawdę ujęło jego uwagę.
-Jeszcze zbadamy brzuch. –jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. To chyba typowe dla lekarzy o tak długim stażu. Na każdego z pacjentów patrzą tym samym wzrokiem, niezależnie od treści wiadomości czy tezy, która została im przedstawiona.
Syknęłam, kiedy mocniej nacisnął na okolice żeber. Znów spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.
-To nerwobóle. Spokojnie, nie masz złamanych żeber. –pokiwał głową, przyglądając się mojej twarzy.
-Panie doktorze! –moja matka wręcz wparowała do sali. Cholera, ta kobieta nabawi mi wstydu jak cholera. –Co to znaczy, że nie mogę wypisać córki na własne żądanie?! –niemalże krzyknęła z wyrzutem w stronę badającego mnie jeszcze przed chwilą doktora.
-Czy córka jest ubezwłasnowolniona? –zapytał, podnosząc brodę, zapisując własne notatki w dokumentach.
-Ależ oczywiście, że nie! -oburzyła się, mierząc wzrokiem postawionego przed nią mężczyznę.
-Z tego co widzę jest pełnoletnia, odpowiada na wszystkie moje pytania i jest świadoma tego co się dzieje, więc sama będzie podejmować decyzje związane z wcześniejszym opuszczeniem szpitala niż jest to przewidziane w jej dokumentacji. –pokiwał głową, a mina mojej matki zrzedła. Poczerwieniała, wypuszczając gniewnie powietrze nosem.
-Póki co panna Blackwell zostanie z nami na obserwacji. Później zdecydujemy o przypisaniu jej leków i odpowiednich działań według zaleceń lekarskich. –stwierdził i wyszedł z pomieszczenia, a wraz z nim moja rodzicielka.
Kiedy Lucas zjawił się w mojej sali odetchnęłam ze spokojem.
-Włączysz mi telewizję? –zapytałam, patrząc na niego błagalnie. Mały telewizor powieszony w lewym rogu sali mógłby choć na chwilę oderwać mnie od rzeczywistości.
-Jasne. –uśmiechnął się do mnie, jak to starszy brat i spełnił moją prośbę, włączając urządzenie.
W tym samym momencie do pomieszczenia weszła pielęgniarka z szerokim uśmiechem na twarzy.
-Dzień dobry, słoneczko. –odezwała się, odkładając tacę z-jak myślę-obiadem. Jeśli tak można nazwać ziemniaki polane sosem i zlepione mięso, co według nich było mielonym kotletem.
-Może chcesz pochodzić, słoneczko? –powtórzyła czułe słówko, a ja od razu pokiwałam energicznie głową. Byłam zdrętwiała a krótki spacer przynajmniej po sali pomógłby mi nieco ożywić moje kości jak i ciało.
Pielęgniarka ujęła moje dłonie, pomagając mi ustać na nogach. Zabolały, ale nie było tak źle.
„...samolot linii AG 712303 został uprowadzony przez młodego...” –usłyszałam słowa reportera z telewizji, jednak zanim spojrzałam na ekran, Lucas zdążył przełączyć kanał. Wyglądał na tyle bladego, jakby właśnie zobaczył ducha.
-Cholera pewnie znów jakiś terrorysta bawi się w pana świata. –przewróciłam oczami. Kobieta spojrzała na mnie ze zdumieniem i uniosła brwi.
-To pani nie słyszała? –zapytała, pomagając założyć mi koszulę nocną. –Cały dzień trąbią o tym dosłownie wszędzie.
-Trąbią o czym? –uniosłam łuk brwiowy, zaczesując kosmyki swoich włosów do tyłu.
-O niczym takim. –Luke pokręcił głową, wyłączając telewizor.
-Hej! –skarciłam go, marszcząc czoło.
-Jakiś młody mężczyzna zaatakował innego faceta w toalecie, w samolocie. Zagroził stewardessie, załatwił kilku kolesi. Kiedy jeden z nich wbiegł do kabiny pilota, ten stawiał opór i prosił ich o opuszczenie kabiny, wtedy go zastrzelił. Ten sam, który załatwił tamtych kolesi, próbował zapanować nad maszyną, kontaktując się z wieżą kontrolną. Dzięki Bogu sprowadził ich na dół, ale... –przerwała, ponownie włączając telewizor na kanale informacyjnym.
Mój wzrok od razu przykuły czarne, wytłuszczone litery na czerwonym tle:
„JUSTIN BIEBER ZATRZYMANY POD ZARZUTEM UPROWADZENIA SAMOLOTU...” I w jednym momencie cały mój świat runął mi pod nogami, słyszałam krzyk mojego brata i nawoływanie lekarzy.
Zemdlałam.

_______________________________
ROZDZIAŁ DEDYKUJĘ WSZYSTKIM GIMNAZJALISTOM ZDAJĄCYM EGZAMINY. POWODZENIA! :).

9 komentarzy:

  1. ........O.MÓJ.BOŻE...... Kolejny raz mnie zabiłas, pa pa! 👋
    Super rozdział, ale Justina teraz wdadzą, albo bedzie mogl wybrać czy więzienie czy jednosta specjalna, to drugie bardziej mi pasuje. Czekam na next i weny skarbie

    OdpowiedzUsuń
  2. Kcham!
    Niesamowity rozdział, no i poprawiłaś mi humor. Dziękuję misiu!
    Dużo weny kochana i czekam z niecierpliwością na next'a/mrrAleksandra😂💕💕👌🌸💗💞💜

    OdpowiedzUsuń
  3. Jejku w końcu tak długo wyczekiwany. Teraz czekam na więcej!!

    OdpowiedzUsuń
  4. jeju świetny rozdział! braawo! <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Aż mi się poprawił humor, idealnie! :*

    OdpowiedzUsuń
  6. Kurwa, Justin cos ty zrobil

    OdpowiedzUsuń
  7. Trzy słowa: "o ja pierdole" :))) dużo akcjii <3

    OdpowiedzUsuń
  8. No nieźle. Nie spodziewałam się tego :D. Proszę, dodaj szybciej następny rozdzial <3

    OdpowiedzUsuń