sobota, 11 kwietnia 2015

Rozdział 18

*POV Justin*
Poczułem delikatne palce na swoim ramieniu. Zwinąłem dłonie w pięści, niemalże czułem każdy swój mięsień.
-Trzeba będzie zawiadomić policję. –usłyszałem męski głos, który przywrócił mnie do rzeczywistości.
-Dobrze, doktorze. –łagodny i spokojny głos musiał należeć do właścicielki gładkiej dłoni.
Usłyszałem oddalające się kroki. Mężczyzna opuścił salę, zamykając za sobą drzwi. Zamrugałem kilkukrotnie oczami. Młoda pielęgniarka była zajęta poprawianiem kabli na moim torsie. Mając półprzymknięte oczy obserwowałem jej poczynania. Wyjęła telefon z białego fartucha, a ja wyskoczyłem z łóżka, łapiąc ją od tyłu. Zasłoniłem jej usta ręką, przyciskając ją do siebie. Odrzuciłem jej telefon na łóżko, mierząc ją wzrokiem.
Brunetka złapała mnie za rękę piszcząc i próbując się wyrwać.
-Shh. –szepnąłem. –Nie zrobię ci krzywdy. –dodałem, przybliżając wargi do jej ucha.
-Chyba, że zaczniesz krzyczeć. –zmarszczyłem brwi. Większość mięśni wciąż mnie bolała, jednak wolałem udawać, że jest w porządku.
-Wiem, że tego nie zrobisz. –puściłem ją i odwróciłem przodem do siebie, wytykając w nią palcem.
-Nie zadzwonisz na policję, jasne? –uniosłem śmiało łuk brwiowy. –Jeśli się dowiem, że jednak to zrobiłaś, odwiedzę cię w nocy i nawet nie będziesz mieć pojęcia, kiedy przestaniesz oddychać, słoneczko. –uśmiechnąłem się chamsko, głaszcząc ją po policzku.
-Zrozumiałaś? –mruknąłem, na co przestraszona dziewczyna pokiwała głową i wyszła pośpiesznie z pomieszczenia.
Chloe. Gdzie moja Chloe?
Spojrzałem w lustro i zmarszczyłem brwi. Podrapana twarz. Siniaki na ciele. Jakieś przyssawki na torsie. Zerwałem je z siebie i zrzuciłem na podłogę. Nie zauważyłem drugiego łóżka w mojej sali. Leżał na nim młody mężczyzna. Musiał spać, skoro nie drgnął nawet na chwilę. Podszedłem do niego bliżej.
Tak jak myślałem, miał zamknięte oczy. A ja potrzebuję ubrań.
Podszedłem do drewnianej szafy i otworzyłem jej drzwi. Wyjąłem biały podkoszulek i jasne jeansy. Nadadzą się. Zrzuciłem z siebie szpitalny uniform, wsunąłem na siebie jeansy, zapinając guzik i rozporek. Kiedy założyłem koszulkę, syknąłem z bólu mięśni, gdzie nie gdzie odczuwając skurcz. Musiałem mocno przywalić. W końcu spadliśmy z wysokości prosto na samochód. Pokręciłem karkiem, otrzymując w zamian charakterystyczne ku temu strzykanie kręgów.
Moje ręce były owinięte bandażami. Może to i lepiej, styczność z ogniem musiała je trochę poparzyć. Zwłaszcza, że w adrenalinie nie zwracałem uwagi na ból, ale na bezpieczeństwo Chloe.
Właśnie, muszę ją znaleźć. Wsunąłem buty na stopy i wyszedłem z swojej sali.
Postanowiłem poszukać jej na własną rękę. Przemierzając korytarz, zaglądałem przez szybę w drzwiach do każdej z izb. Zatrzymałem się przed salą-jak wskazywał numer-208. Widziałem Chloe leżącą na łóżku. Wciąż była nieprzytomna.
Oprócz niej była tam para ludzi w średnim wieku i Lucas. Starszy mężczyzna poklepywał ramię młodego, a kobieta stała pochylona przy dziewczynie. Była bardzo podobna do Chloe. Domyśliłem się, że to jej rodzice. Oblizałem wargi. Nie mogą mnie zobaczyć. Przecież nawet mnie nie znają.
Musiałem coś wymyślić. Rozejrzałem się dookoła aż wpadłem na kolejny pomysł.
Ruszyłem w kierunku pokoju lekarskiego. Wnętrze zbadałem wzrokiem. Nikogo tu nie ma. A ja potrzebuję jedynie biały fartuch. Pożyczę, przecież nie kradnę.
Rozglądałem się po szafkach, aż w końcu znalazłem to, co chciałem.
Dopiąłem pierwszą lepszą plakietkę, nie patrząc nawet na to, co na niej pisało. Doktor to doktor.
Założyłem na siebie uniform, zakładając na szyję stetoskop, żebym wyglądał jak najbardziej naturalnie. Opuściłem gabinet, powracając pod pokój 208. Zapukałem i wszedłem do środka.
Poczułem jak serce podchodzi mi do gardła. Wzrok wszystkich osób był skupiony na mnie. Szczególnie Lucas, który wyłupił na mnie swoje ślepia. Zrobiłem minę w stylu „no co?” i uśmiechnąłem się całkowicie naturalnie do starszej pary.
-Dzień dobry doktorze... –kobieta zmarszczyła brwi, przyglądając się mojemu identyfikatorowi. –Smith. Jessie Smith. –dodała, krzywiąc się nieznacznie. Chrząknąłem, skupiając myśli.
-Ugh, tak. Moja mama była fanką tej autorki...powieści...literatury indyjskiej. –wymyślałem na poczekaniu, uśmiechając się jak najszczerzej potrafiłem.
W myślach cholernie się karciłem, jak mogłem wziąć babską plakietkę?!
-Co z naszą córką? –mężczyzna patrzył na mnie oczyma pełnymi nadziei. A więc jednak. To jej rodzice.
Podszedłem do łóżka Chloe i zdjąłem przyczepioną do niego teczkę podpisaną „historia choroby”.
-Cóż. –mruknąłem, szybko przebiegając oczami po przedstawionym mi tekście. To prawie jak scenariusz wykładu.
-Nawdychała się sporo dymu, stwierdzono zatrucie dwutlenkiem węgla. Jednak zajęli się tym nasi lekarze. –oblizałem wargi, czytając kolejne adnotacje.
-Ma nieco poobijane żebra, ale wyjdzie z tego. –uśmiechnąłem się bardziej do nich niż do siebie.
-I stwierdzono obec...-zacisnąłem usta, mając przed oczami jedno zdanie: „stwierdzono obecność narkotyków w ciele pacjentki”. Więc to dlatego zemdlała.
-Co się stało doktorze? –zapytała matka Chloe. Jej mina przybrała wyraz, jakby zaraz miała usłyszeć najgorszą wiadomość w całym swoim życiu.
-Wszystko w porządku. Wyniki są w normie. Wyjdzie z tego. –powtórzyłem, zerkając po chwili na Lucasa.
-A teraz przepraszam, ale muszę państwa wyprosić. Czas na...dzienne badanie. –skłamałem, skupiając wzrok na swoim zegarku.
-To może trochę potrwać, więc zapraszam państwa do bufetu. –uśmiechnąłem się, otwierając przed nimi drzwi.
-Poczekamy przed drzwiami. –stwierdziła matka, zabierając ze sobą swoją torebkę.
-Mamy świetne ciasta i pączki. –dodałem, choć tak naprawdę nigdy w życiu tam nie byłem.
-Chodź, Claire. –mężczyzna objął kobietę ramieniem i poprowadził w stronę drzwi, mierząc mnie badawczym wzrokiem. W końcu jest gliną. To w ich stylu. –Nie zdążyliśmy wypić kawy, kiedy Lucas powiadomił nas, że nasza Chloe jest w szpitalu. Od razu wsiedliśmy w taksówkę, żeby tu przyjechać. –uzupełniła go kobieta, kiwając mi wdzięcznie głową.
Kiedy wyszli, oparłem się dłońmi o poręcz łóżka szpitalnego i spojrzałem na Lucasa, biorąc głęboki wdech.
-Co ci odbiło, żeby ich tu ściągać? –zmarszczyłem brwi, kręcąc głową.
-Matka wyczuła, że coś jest nie tak. Wypytywała mnie aż w końcu wypaliłem, że leży w szpitalu. –jego jabłko Adama poruszyło się nerwowo. Przejechałem językiem po wnętrzu ust, próbując się wewnętrznie uspokoić. Podszedłem bliżej mojej dziewczyny i przysunąłem krzesło, siadając do niej przodem. Złapałem ją za dłoń, przykładając ją do swojego policzka. Leżała bezwładnie, niewinnie. Podłączona do aparatury, która pozwoliła jej swobodnie oddychać. Miała z tym spore problemy, zwłaszcza, że dym dostał się do jej płuc. Przełknąłem ślinę, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Pocałowałem wierzch jej dłoni i przytknąłem do niej czoło.
-Zrobię wszystko, żeby ich znaleźć. –powiedziałem to w sposób, jakbym składał jej obietnicę. Bo tak właśnie było.
-Przeczeszę każdą szczelinę Sydney, a jeśli trzeba to całej Australii, żeby skopać im tyłki. –dodałem, wodząc wzrokiem po jej twarzy, jakbym szukał na niej jakiejkolwiek odpowiedzi, której wiedziałem, że i tak jej teraz nie otrzymam.
-Nikt nie będzie dotykał mojej dziewczyny, w szczególności Holmes. –warknąłem, patrząc na Lucasa.
-Wyrwę mu nogi z dupy i wydłubię oczy, jeśli już go znajdę. Przysięgam. –mruknąłem, podnosząc się z siedzenia.
-Jak chcesz ich znaleźć? –uniósł wzrok na mnie. Na mojej twarzy pojawił się pół uśmiech.
-Zostaw to mnie. –dodałem, chowając dłonie w kieszenie białego fartucha. -Tym razem nie odpuszczę. Nie po tym, co jej zrobił. –wykrzywiłem usta, spoglądając ostatni raz na Chloe.
Luke podszedł do mnie, kładąc rękę na moim ramieniu.
-Nie odpuszczaj, dopóki nie dobierzesz mu się do skóry. –spojrzał mi prosto w oczy. –Chcę, żeby cierpiał trzy razy mocniej niż ona i sto razy bardziej niż ty. –dodał, poklepując mnie po plecach.
-Masz moje słowo. –szepnąłem, kierując się w stronę wyjścia. Przystanąłem na chwilę przed drzwiami i odwróciłem głowę w jego stronę.
-Daj znać, kiedy się obudzi. –poprosiłem, chwytając za klamkę. –Gdyby pytała, powiedz, że wyspowiadam się z grzechów przeszłości. Gdyby dalej pytała-nie odpowiadaj. Uśmiechnij się, niech myśli, że jest dobrze. -skwitowałem, wychodząc z sali.
Już dawno powinienem to zrobić, ale nie miałem na to czasu. Nie spodziewałem się, że tak szybko skują go do pierdla. Zdjąłem z siebie ten komiczny uniform, wrzucając go do łazienki dla pacjentów i zbiegłem schodami na dół.
Kiedy już stałem przed budynkiem szpitala, wyjąłem telefon z kieszeni i wybrałem odpowiedni numer.
-Zhang? –rzuciłem, kiedy technik odebrał połączenie. –Namierz dla mnie Holmesa. Skylara Holmesa. Potrzebuję tylko adresu i nic więcej nie będzie mi potrzebne. –mruknąłem wsiadając do samochodu. Odpaliłem silnik i wyjechałem z parkingu.
-Daj mi chwilę. –odezwał się. Słyszałem jak dźwięk wydawany przez urządzenie podobne do starego radia wydawał się bić coraz szybciej.
-Mam go. –powiedział z dumą. No cóż, nie byłby sobą, gdyby go nie namierzył.
-Jest na lotnisku Kingsford. –dodał.
Na lotnisku? Chce spieprzyć? Wybuchnąłem śmiechem.
-Pierdolony tchórz. –splunąłem, jadąc w określonym kierunku.
-Możesz sprawdzić dla mnie dokąd chce polecieć? –zmarszczyłem łuk brwiowy, zaciskając pewniej dłoń na kierownicy. Wykonałem manewr, skręcając gwałtownie w lewo, starając się jechać jak najbardziej na skróty.
Chwilę później znów usłyszałem jego głos.
-Do Toronto, w Kanadzie. Kupił dwa bilety. Klasa ekonomiczna. –odpowiedział.
-Streszczaj się, równo za 12 minut ma lot. –uzupełnił, a ja jak na rozkaz docisnąłem gazu.
-Dzięki wielkie.
-Do usług. Aha i jeszcze jedno...Gdybyś potrzebował broni, oczywiście w ramach obrony własnej, w skrytce bagażowej z numerem 7 jest coś, co powinno cię zadowolić. Kod do skrytki to 97210. Baw się dobrze. –skwitował. Niemalże widziałem jak sprytnie się uśmiecha.
Rozłączyłem się i schowałem telefon z powrotem do kieszeni.
11 minut
Po drodze złamałem już kilka...naście przepisów, wyprzedzając jak tylko się dało. Muszę zdążyć na czas.
10 minut
Zatrzymałem się przed budynkiem lotniska. Wysiadłem z samochodu, wbiegając do środka. Przecisnąłem się przed grupę osób stojących w kolejce.
-Najbliższy lot do Toronto. –rzuciłem do młodej Australijki, szukając portfela.
-Proszę pana, obowiązuje kolejka. –upomniała mnie, marszcząc gniewnie brwi.
-Pierdolę twoją kolejkę. –wyszeptałem, mierząc ją wzrokiem. –I twoją mordę też, jeśli zaraz nie sprzedasz mi tego cholernego biletu, złotko. –uśmiechnąłem się chamsko i przytknąłem kartę do zbliżeniowego czytnika, który automatycznie pobrał kasę z mojego konta.
9 minut
Schowałem bilet do tylnej kieszeni, podbiegając do metalowych szafek. 7, jest! Wpisałem zapamiętany kod: 97210. Zanim wyjąłem czarną torbę ze skrytki, przyjrzałem się temu, co się w niej znajduje.
Jasna cholera. Kiedy Zhang wspominał o broni, która mnie zadowoli, w życiu nie pomyślałbym, że to będzie AP Pistol! Mały, poręczny i cholernie niebezpieczny. Kiedy ktoś pojawi się na jego celowniku, to marny jego los.
A ja nigdy nie pudłuję.
Zostawiłem w środku torbę, a broń schowałem za pasem spodni.
5 minut
Zanim przeszedłem przez bramki, Zhang zhakował dla mnie system bramek z wykrywaczem metalu, tak, by na ten moment nie zapiszczały ani na chwilę. Nie powiem, odczuwałem obawę. Ale wierzyłem swojej intuicji.
-Witamy na pokładzie, panie Bieber. –młoda stewardessa uśmiechnęła się do mnie, sprawdzając dane mojego biletu. –Życzymy miłego lotu.
Nigdzie się nie wybieram, kochanie. Przyszedłem po to, co powinienem załatwić już wieki temu.
2 minuty
Zrób to tak, by nie narazić innych na cierpienie ani krzywdę. Ludzie nie są niczemu winni. Stale powtarzałem sobie tę kwestię w myślach. Skylar też tu jest. Nawet nie ma pojęcia jak blisko znajduje się jego osobisty Hades.
Uśmiechnąłem się do siebie na tę myśl.
-Proszę zapiąć pasy. Poinformujemy państwa, kiedy będzie można je już odpiąć. Tymczasem proszę nacieszcie się przygotowanym przez nasze linie lotnicze krótkim spotem dotyczącym bezpieczeństwa na pokładzie samolotu. Życzymy miłej podróży. –z głośników wydobył się kobiecy głos.

Kiedy turbulencje minęły, Holmes podniósł się z fotela, kierując się w stronę toalety. Cały czas miałem go na oku. Odpiąłem się i ruszyłem w tym samym kierunku, kiedy już wszedł do środka. Przyciągnąłem czerwone zasłony, żeby pasażerowie nie musieli oglądać tego widoku.
Oglądać to może nie, ale słyszeć będą na pewno.
Wyjąłem broń i wziąłem głęboki wdech, przymykając na chwilę oczy. Poczułem na swoim ramieniu drobną dłoń.
-Przepraszam, ale musi pan usi...-przycisnąłem ją swoim ciałem do bocznej ścianki i przyłożyłem broń do jej głowy, choć tak naprawdę nie chciałem jej krzywdzić.
-Zawrzyjmy układ: ty wykonujesz swoją robotę, ja swoją. I nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Jasne? –wyszeptałem, a młoda stewardessa pokiwała pośpiesznie głową, zamykając oczy przepełnione strachem.
-Hej, spójrz na mnie. –szepnąłem, oblizując wargi.
-Nie skrzywdzę tu nikogo. Po prostu chcę zapłacić za błędy przeszłości. Więc lepiej buzia na kłódkę, słonko. –uśmiechnąłem się i puściłem ją. Chwyciła za wózek z przystawkami, oddalając się w swoim kierunku. Grzeczna dziewczynka.
A teraz moja kolej.
Kiedy zamek w drzwiach się przekręcił, a Sky pojawił się w drzwiach, wepchałem go z powrotem do środka, rzucając go na ścianę. Odbił się od niej, gapiąc się na mnie, jakby właśnie zobaczył pieprzonego ducha.
-Nie masz pojęcia z kim zadarłeś. –powiedziałem z pełną nienawiścią, wymierzając w niego bronią, przygotowując się do strzału.
-Woah, Bieber. –Sky podniósł dłonie do góry, patrząc na mnie z rozbawionym uśmiechem.
-Skoro mam zginąć, to chociaż rozegrajmy to fair. Żadnej broni. Tylko my. –powiedział, mierząc mnie wzrokiem. Przechyliłem głowę na bok, nie spuszczając go ze swojego celu.
-Od kiedy ty grasz fair? –zaśmiałem się bez humoru, kręcąc głową.
-Ty masz w ogóle pojęcie co zrobiłeś? –patrzyłem na niego jak na idiotę, którym i tak był.
-Oho. Chodzi ci o nią, ta? –oparł się o ścianę i uśmiechnął w swój własny, popierdolony sposób.
-Mogłeś ją tym zabić! –warknąłem, a emocje wzięły górę nad moim ciałem.
-Bo tak właśnie miało być, mój drogi. –zaśmiał się, a ja nie wytrzymałem. Przywaliłem mu w brzuch, a kiedy się pochylił, złapałem go za włosy i uderzyłem łbem o swoje kolano, rzucając go na ścianę. Dźwięk łamanej kości nosowej był dla mnie jak Chopin o poranku i Beethoven po dobrym seksie.
Sky przywalił mi w piszczel, przez co sam upadłem. Rzucił się na mnie, próbując zadać mi pięściami ciosy w twarz, które zwinnie omijałem. Złapałem go za szyję i kopnąłem w brzuch, odrzucając za siebie. Od razu podniosłem się z podłogi.
-To twój ostatni lot, „mój drogi”. –zacytowałem go, odrzucając broń na bok.
-Rozegrajmy to czysto, jeśli jeszcze wiesz co to znaczy. –mruknąłem, nie spuszczając z niego wzroku.
Nie wiem, czy mogę się cieszyć, że tu jestem...czy bycie tu to dopiero początek tego gówna. 

11 komentarzy:

  1. Lol, nie spodziewałam się tego. Potrzebuje troche sielanki, niech oni troche zwolnią xd Czekam na kokejny

    OdpowiedzUsuń
  2. OMG! Kocham! Najcudowniejsze!💞💞💕💖👌😂/mrrAleksandra

    OdpowiedzUsuń
  3. OMG! Kocham! Cudownie!💞/mrrAleksandra💕💞💖👌🙊😂

    OdpowiedzUsuń
  4. Dźwięk łamanej kości nosowej był dla mnie jak Chopin o poranku i Beethoven po dobrym seksie. Hahah xD kocham Cię <3

    OdpowiedzUsuń
  5. O cholera... Dobrze ze nic im nie jest, a Holmes zapłaci za to co zrobił. Czekam na next

    OdpowiedzUsuń
  6. No nieźle ;o *_*. Ciekawe jak to się skończy, nie mogę się już doczekać <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetny rozdział! Czekamy co dalej! :*

    OdpowiedzUsuń
  8. Osz kurwa to siey narobilo
    Mam nadzieje że Justin rozegra to jak najlepiej.

    OdpowiedzUsuń
  9. Hej kochana, bardzo mocno przepraszam że ostatnio w ogóle nie komentowalam. Dużo pracuje plus mam na głowie naukę więc wyszło jak wyszło, ale dalej jestem z Toba. Rozdziały są świetne, każdy ma w sobie coś innego co wywołuje różne emocje. Mam nadzieję że Justin zemści się jak cholera i Chloe szybko wyjdzie ze szpitala. Do nn !

    OdpowiedzUsuń
  10. załatw skurczybyka !
    rozdział c u d o ♥

    OdpowiedzUsuń