Podczas jazdy samochodem, Chloe stale próbowała wmówić
sobie, że to nieprawda. To z pewnością nie był jej Justin. W tej chwili
zignorowała ból fizyczny, jaki jeszcze kilka godzin temu cholernie odczuwała.
Musiała po prostu przekonać się, że to nie jest Justin. Prawdopodobnie
wiedziała, że oszukuje samą siebie, bo w końcu i tak się zawiedzie.
-Tak właściwie, to dlaczego chciałaś jechać? –zapytał jej ojciec, przerywając niezręczną i jakże nerwową ciszę.
Chloe zawiesiła się w myślach. Co miała mu powiedzieć? Że prawdopodobnie facet, którego kocha, uprowadził samolot i właśnie siedzi za kratkami?
Dreszcze przebiegły jej przez linię kręgosłupa.
-Miałam dość ciągłego siedzenia w czterech ścianach, tego szpitala no i...mamy. –skłamała, patrząc na niego przelotnie.
Ojciec westchnął, zaciskając mocniej ręce na kierownicy. Jego kłykcie znacznie pobielały. Chrząknął, próbując tym samym pozbyć się guli w gardle, która niemalże dławiła go z poczucia winy, że nie upilnował swojej małej córeczki.
Kiedy zatrzymali się przed komisariatem, pan Blackwell wyjął kluczyki ze stacyjki i położył rękę na dłoni Chloe.
-Kwiatuszku. –zaczął, patrząc prosto w oczy dziewczyny. –To co powiedziałaś przed szpitalem...żebym nie pozwolił nikomu cię skrzywdzić...-zacisnął na chwilę usta, ponieważ jego głowę ogarnęły czarne myśli.
-Czy...czy ktoś cię skrzywdził? No wiesz...-przełknął ślinę, zaciskając mocniej rękę córki.
Chloe spojrzała na niego w sposób, jakby miała się zaraz rozpłakać.
-Nie. –pokręciła głową, próbując zatrzymać łzy, które wręcz pchały się na wolność. Zagryzła mocno wargę, odwracając głowę.
-Chloe...słoneczko...-ojciec pogłaskał jej głowę, przytulając ją mocno do siebie. Nie wytrzymując napięcia, brunetka wybuchła płaczem, drżąc w ramionach drugiego ważnego w jej życiu mężczyzny.
-Jeśli ktoś cię skrzywdził, to przysięgam, że kiedy go dorwę, to nie ujdzie z życiem. –zabrzmiało niczym obietnica. Ojciec strasznie przypominał jej Justina, dlatego znów nie mogła zapanował nad potokiem łez.
-Tato...-zaczęła dziewczyna, próbując zebrać myśli. Stwierdziła, że musi mu o tym powiedzieć, choć naprawdę bała się jego reakcji.
-Muszę ci coś powiedzieć. –westchnęła, ocierając wilgotne powieki. Oparła dłoń na czole i przymknęła chwilowo oczy. –Tylko nie mów nic mamie, błagam cię.
-Matko Boska, Chloe...-Blackwell niemalże doznał stanu przedzawałowego, kiedy ton dziewczyny stał się całkowicie poważny.
-Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś...
-W ciąży? –zmarszczyła czoło. Już szczerze wolałaby chodzić z brzuchem niż przeżywać to, co działo się właśnie teraz. –Nie, nie jestem. I nie, nikt mnie nie zgwałcił. –oblizała nerwowo wargi, ujmując dłonie swojego ojca.
-Obiecaj mi, że mama o niczym się nie dowie. –powiedziała, wpatrując się w jego ciemnozielone oczy.
-Przecież wiesz, że u mnie to jak kamień w wodę. –zapewnił dziewczynę z niemrawym uśmiechem, wodząc wzrokiem po jej drobnej twarzyczce.
Chloe wypuściła świst powietrza, przyglądając się ich dłoniom.
Teraz albo nigdy.
-Facet, który uprowadził ten samolot...-oblizała wargi, czując jak zaczynają drżeć. –Ten o którym mówiłeś w szpitalu.
Ponowna chwila ciszy, nawet szum z ulicy wydawał się być zagłuszony myślami Chloe.
-Tato, Justin to mój chłopak. –wypowiedziała w końcu te słowa. Sama nie wiedziała, czy może czuć ulgę czy jeszcze większy strach.
Oczy ojca pociemniały, a żyły na jego szyi znaczniej się uwydatniły.
-Zabiję gnoja. –warknął, otwierając drzwi samochodu, z którego wyskoczył i ruszył żywym krokiem w stronę komisariatu.
-Nie, tato! –krzyknęła dziewczyna, wyskakując tuż za nim. Ojciec jednak nie chciał jej słuchać. Jeśli chodziło o jego córkę, potrafił przewrócić świat do góry nogami, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo.
-Tato, proszę! –dziewczyna stanęła przed nim, próbując go zatrzymać.
Kiedy oboje stanęli, Chloe położyła dłonie na jego torsie,
-Musisz mu pomóc. –powiedziała, nie odrywając wzroku od jego oczu. Był cholernie wściekły.
-Jemu? –parsknął, otwierając szeroko oczy. –Niby dlaczego mam pomagać bandycie?! –uniósł się, patrząc na nią sędziwym wzrokiem.
-Czy ty wiesz, dziecko, kim ja jestem?
Kiedy jej własny ojciec nazwał Justina bandytą, świat znów zawalił się pod jej nogami.
-Nie nazywaj go tak. –ostrzegła, marszcząc gniewnie czoło.
-A jak inaczej mam nazwać kogoś, kto od tak porywa samolot pasażerski z ludźmi na pokładzie?! –krzyknął, a pod wpływem tonu jego głosu, dziewczyna zatrzęsła się i odsunęła na krok.
-Tato, znam go i jestem pewna, że nie zrobić tego „od tak”. –wybroniła się, szukając odpowiedzi na jego twarzy.
-Coś musiało się tam stać, jestem tego pewna. –powiedziała to tak spokojnie, jakby chciała przemówić mu do rozumu. –Zrób to dla mnie, jeśli nie chcesz mnie ranić.
-Chloe, to nie jest to samo.
-Obiecałeś mi...
-Chloe nie łap mnie za słówka! –warknął, niemalże wariując z wściekłości.
-Tato, błagam. –jęknęła, składając dłonie jak do modlitwy.
Blackwell przypatrywał się jej pobłażliwym wzrokiem. Kilka razy odwracał od niej swoje spojrzenie, jednocześnie będąc zirytowanym i nieźle wkurzonym.
Jednak urok jego córeczki wziął górę.
Głośno westchnął, jakby żałował właśnie najgorszej podjętej decyzji w swoim życiu.
-Uratuję mu dupę, a przynajmniej spróbuję. –przewrócił oczami, a Chloe od razu rzuciła się w jego ramiona, obdarowując jego łysinę tysiącami pocałunków w ramach wdzięczności.
-Ale nie myśl sobie, że nie poniesiesz za to kary. –mruknął, wytykając palec w jej stronę.
-Wyjedziesz do ciotki Lizbeth, do Seattle, tam dokończysz studia i już nigdy nie spotkasz się z tym chłopakiem. Zrozumiano? –uniósł wyzywająco łuk brwiowy.
-Tak. –skłamała. Spróbuj zabronić ćpunowi zażywania narkotyków. Jeśli myślisz, że się ciebie posłucha, to jesteś w cholernym błędzie.
-Tak właściwie, to dlaczego chciałaś jechać? –zapytał jej ojciec, przerywając niezręczną i jakże nerwową ciszę.
Chloe zawiesiła się w myślach. Co miała mu powiedzieć? Że prawdopodobnie facet, którego kocha, uprowadził samolot i właśnie siedzi za kratkami?
Dreszcze przebiegły jej przez linię kręgosłupa.
-Miałam dość ciągłego siedzenia w czterech ścianach, tego szpitala no i...mamy. –skłamała, patrząc na niego przelotnie.
Ojciec westchnął, zaciskając mocniej ręce na kierownicy. Jego kłykcie znacznie pobielały. Chrząknął, próbując tym samym pozbyć się guli w gardle, która niemalże dławiła go z poczucia winy, że nie upilnował swojej małej córeczki.
Kiedy zatrzymali się przed komisariatem, pan Blackwell wyjął kluczyki ze stacyjki i położył rękę na dłoni Chloe.
-Kwiatuszku. –zaczął, patrząc prosto w oczy dziewczyny. –To co powiedziałaś przed szpitalem...żebym nie pozwolił nikomu cię skrzywdzić...-zacisnął na chwilę usta, ponieważ jego głowę ogarnęły czarne myśli.
-Czy...czy ktoś cię skrzywdził? No wiesz...-przełknął ślinę, zaciskając mocniej rękę córki.
Chloe spojrzała na niego w sposób, jakby miała się zaraz rozpłakać.
-Nie. –pokręciła głową, próbując zatrzymać łzy, które wręcz pchały się na wolność. Zagryzła mocno wargę, odwracając głowę.
-Chloe...słoneczko...-ojciec pogłaskał jej głowę, przytulając ją mocno do siebie. Nie wytrzymując napięcia, brunetka wybuchła płaczem, drżąc w ramionach drugiego ważnego w jej życiu mężczyzny.
-Jeśli ktoś cię skrzywdził, to przysięgam, że kiedy go dorwę, to nie ujdzie z życiem. –zabrzmiało niczym obietnica. Ojciec strasznie przypominał jej Justina, dlatego znów nie mogła zapanował nad potokiem łez.
-Tato...-zaczęła dziewczyna, próbując zebrać myśli. Stwierdziła, że musi mu o tym powiedzieć, choć naprawdę bała się jego reakcji.
-Muszę ci coś powiedzieć. –westchnęła, ocierając wilgotne powieki. Oparła dłoń na czole i przymknęła chwilowo oczy. –Tylko nie mów nic mamie, błagam cię.
-Matko Boska, Chloe...-Blackwell niemalże doznał stanu przedzawałowego, kiedy ton dziewczyny stał się całkowicie poważny.
-Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś...
-W ciąży? –zmarszczyła czoło. Już szczerze wolałaby chodzić z brzuchem niż przeżywać to, co działo się właśnie teraz. –Nie, nie jestem. I nie, nikt mnie nie zgwałcił. –oblizała nerwowo wargi, ujmując dłonie swojego ojca.
-Obiecaj mi, że mama o niczym się nie dowie. –powiedziała, wpatrując się w jego ciemnozielone oczy.
-Przecież wiesz, że u mnie to jak kamień w wodę. –zapewnił dziewczynę z niemrawym uśmiechem, wodząc wzrokiem po jej drobnej twarzyczce.
Chloe wypuściła świst powietrza, przyglądając się ich dłoniom.
Teraz albo nigdy.
-Facet, który uprowadził ten samolot...-oblizała wargi, czując jak zaczynają drżeć. –Ten o którym mówiłeś w szpitalu.
Ponowna chwila ciszy, nawet szum z ulicy wydawał się być zagłuszony myślami Chloe.
-Tato, Justin to mój chłopak. –wypowiedziała w końcu te słowa. Sama nie wiedziała, czy może czuć ulgę czy jeszcze większy strach.
Oczy ojca pociemniały, a żyły na jego szyi znaczniej się uwydatniły.
-Zabiję gnoja. –warknął, otwierając drzwi samochodu, z którego wyskoczył i ruszył żywym krokiem w stronę komisariatu.
-Nie, tato! –krzyknęła dziewczyna, wyskakując tuż za nim. Ojciec jednak nie chciał jej słuchać. Jeśli chodziło o jego córkę, potrafił przewrócić świat do góry nogami, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo.
-Tato, proszę! –dziewczyna stanęła przed nim, próbując go zatrzymać.
Kiedy oboje stanęli, Chloe położyła dłonie na jego torsie,
-Musisz mu pomóc. –powiedziała, nie odrywając wzroku od jego oczu. Był cholernie wściekły.
-Jemu? –parsknął, otwierając szeroko oczy. –Niby dlaczego mam pomagać bandycie?! –uniósł się, patrząc na nią sędziwym wzrokiem.
-Czy ty wiesz, dziecko, kim ja jestem?
Kiedy jej własny ojciec nazwał Justina bandytą, świat znów zawalił się pod jej nogami.
-Nie nazywaj go tak. –ostrzegła, marszcząc gniewnie czoło.
-A jak inaczej mam nazwać kogoś, kto od tak porywa samolot pasażerski z ludźmi na pokładzie?! –krzyknął, a pod wpływem tonu jego głosu, dziewczyna zatrzęsła się i odsunęła na krok.
-Tato, znam go i jestem pewna, że nie zrobić tego „od tak”. –wybroniła się, szukając odpowiedzi na jego twarzy.
-Coś musiało się tam stać, jestem tego pewna. –powiedziała to tak spokojnie, jakby chciała przemówić mu do rozumu. –Zrób to dla mnie, jeśli nie chcesz mnie ranić.
-Chloe, to nie jest to samo.
-Obiecałeś mi...
-Chloe nie łap mnie za słówka! –warknął, niemalże wariując z wściekłości.
-Tato, błagam. –jęknęła, składając dłonie jak do modlitwy.
Blackwell przypatrywał się jej pobłażliwym wzrokiem. Kilka razy odwracał od niej swoje spojrzenie, jednocześnie będąc zirytowanym i nieźle wkurzonym.
Jednak urok jego córeczki wziął górę.
Głośno westchnął, jakby żałował właśnie najgorszej podjętej decyzji w swoim życiu.
-Uratuję mu dupę, a przynajmniej spróbuję. –przewrócił oczami, a Chloe od razu rzuciła się w jego ramiona, obdarowując jego łysinę tysiącami pocałunków w ramach wdzięczności.
-Ale nie myśl sobie, że nie poniesiesz za to kary. –mruknął, wytykając palec w jej stronę.
-Wyjedziesz do ciotki Lizbeth, do Seattle, tam dokończysz studia i już nigdy nie spotkasz się z tym chłopakiem. Zrozumiano? –uniósł wyzywająco łuk brwiowy.
-Tak. –skłamała. Spróbuj zabronić ćpunowi zażywania narkotyków. Jeśli myślisz, że się ciebie posłucha, to jesteś w cholernym błędzie.
Kiedy weszli do środka komisariatu, wszyscy podwładni pana
Blackwella od razu podnieśli tyłki z siedzeń, meldując gotowość do wykonania
jakichkolwiek rozkazów wydanych przez niego.
-O’Dean przyprowadź mi tego nowego do sali przesłuchań. Ware przygotuj mi jego akta. Chcę je mieć za trzy minuty na swoim biurku. –rzucał kolejno, mając w tym wieloletnią wprawę. Dobrze wiedział czego chciał.
-Oczywiście, szefie.
Blackwell uśmiechnął się pod nosem, odwracając się do swojej córki, która siedziała na drewnianej ławie jakby sama oczekiwała na wyrok. Wtedy przypomniał sobie po co tu jest, a wraz z tym jego mina znaczne zrzedła.
-Szefie. –zwróciła się do niego jego sekretarka oraz młoda policjantka na stażu, Sarah Winkles. –Dzwonił komendant policji w Los Angeles, Joshua Westwood kontaktował się z nami z nakazem deportacji więźnia do ich siedziby. –dodała.
Chloe gwałtownie uniosła głowę, patrząc w stronę młodej kobiety i jej ojca.
„Nie, nie pozwól na to.” –powiedziała w myślach.
-Jeśli pan Westwood ma do mnie sprawę, niech przyjedzie tu osobiście, wtedy ponegocjuję. –mruknął bez humoru.
-Panie Blackwell, zatrzymany czeka już w sali w przesłuchań. Akta leżą na biurku. –powiedział Ware, prawa ręka szefa.
-W porządku, dzięki. –kiwnął głową i spojrzał na swój zegarek po czym na córkę.
-Chodź. –powiedział do niej, kierując się w stronę pomieszczenia, gdzie właśnie przesiadywał Bieber.
Dziewczyna zdziwiła się, widząc postawę ojca.
-Ale jak to? –zapytała. –Przecież...
-Nie będzie cię widział ani słyszał. Ściany są przygłuszone a pokoje dzieli grube lustro weneckie. –zapewnił ją. –O’Dean, pilnuj jej tam. I rób wszystko, o co cię poprosi. –poprawił rękawy niebieskiej koszuli, obserwując bacznie swojego asystenta.
-I niech jej włos z głowy nie spadnie. –rzucił prostą metaforę, wchodząc do sali przesłuchań.
-O’Dean przyprowadź mi tego nowego do sali przesłuchań. Ware przygotuj mi jego akta. Chcę je mieć za trzy minuty na swoim biurku. –rzucał kolejno, mając w tym wieloletnią wprawę. Dobrze wiedział czego chciał.
-Oczywiście, szefie.
Blackwell uśmiechnął się pod nosem, odwracając się do swojej córki, która siedziała na drewnianej ławie jakby sama oczekiwała na wyrok. Wtedy przypomniał sobie po co tu jest, a wraz z tym jego mina znaczne zrzedła.
-Szefie. –zwróciła się do niego jego sekretarka oraz młoda policjantka na stażu, Sarah Winkles. –Dzwonił komendant policji w Los Angeles, Joshua Westwood kontaktował się z nami z nakazem deportacji więźnia do ich siedziby. –dodała.
Chloe gwałtownie uniosła głowę, patrząc w stronę młodej kobiety i jej ojca.
„Nie, nie pozwól na to.” –powiedziała w myślach.
-Jeśli pan Westwood ma do mnie sprawę, niech przyjedzie tu osobiście, wtedy ponegocjuję. –mruknął bez humoru.
-Panie Blackwell, zatrzymany czeka już w sali w przesłuchań. Akta leżą na biurku. –powiedział Ware, prawa ręka szefa.
-W porządku, dzięki. –kiwnął głową i spojrzał na swój zegarek po czym na córkę.
-Chodź. –powiedział do niej, kierując się w stronę pomieszczenia, gdzie właśnie przesiadywał Bieber.
Dziewczyna zdziwiła się, widząc postawę ojca.
-Ale jak to? –zapytała. –Przecież...
-Nie będzie cię widział ani słyszał. Ściany są przygłuszone a pokoje dzieli grube lustro weneckie. –zapewnił ją. –O’Dean, pilnuj jej tam. I rób wszystko, o co cię poprosi. –poprawił rękawy niebieskiej koszuli, obserwując bacznie swojego asystenta.
-I niech jej włos z głowy nie spadnie. –rzucił prostą metaforę, wchodząc do sali przesłuchań.
Justin od razu się wyprostował, kiedy wreszcie ktoś otworzył
drzwi. Siedział na drewnianym krześle, ze skutymi dłońmi, a tuż przed nim stał
metalowy stolik, który był zupełnie pusty, dopóki nowo obecny facet w typowo
policyjnym wdzianku nie rzucił na niego czarnej teczki z imieniem i nazwiskiem
jego osoby. Wytłuszczone litery „Justin Bieber” niemalże paliły go w oczy.
Młody mężczyzna zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z politowaniem, nie odrywając spojrzenia od swoich aktów.
-Co cię tak bawi, młody człowieku? –zapytał pan Blackwell, mierząc go wzrokiem.
Justin zmarszczył brwi, kiedy poczuł na sobie jego przeszywające spojrzenie.
-Jestem aż tak sławny, że mam u was własną, oddzielną teczkę? –prychnął rozbawiony, odchylając się na krześle z pewnym siebie uśmiechem.
-Nie będziesz się tak śmiał, jeśli zamiast 12 lat, dostaniesz calutkie dożywocie, mój drogi. –ojciec Chloe odsunął swoje krzesło, siadając na przeciwko-według niego-bandyty.
Bieber faktycznie zbastował ze swoim poczuciem humoru, marszcząc brwi ze zniesmaczeniem.
-Powiedz mi...-zaczął szef policji, kładąc splecione pięści na blacie metalowego stolika. –Po co był ci ten samolot? –dodał.
-Po nic. –mruknął, bo rzeczywiście tak było.
-Więc co robiłeś na jego pokładzie?
Justin przewrócił oczami, unosząc pobłażliwe spojrzenie w jego stronę.
-Zwiedzałem kible. Są świetne. –rzucił czystą ironię, lecz Blackwellowi wcale nie było do śmiechu. Chłopak spoważniał, kiedy spostrzegł wrogość w oczach mężczyzny.
-Miałem do załatwienia swoje sprawy. Zakładam, że pan też czasem takie ma. –oblizał usta, wlepiając wzrok w swoje stopy.
-Zabiłeś pilota, to było twoją sprawą? –starszy facet przyglądał mu się w zaciekawieniu.
Justin przełknął ślinę. Nie mógł zdradzić brata.
-Nie. –skwitował Bieber, podnosząc oczy w jego stronę.
-Więc powiedz mi o co poszło.
Justin zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z czystym rozbawieniem.
-Jesteś psem. Gówno cię obchodzi co mam do powiedzenia, więc nie baw się w matkę miłosierdzia i już wpierdol mnie do tego pudła. –syknął, zaciskając pięści pod stolikiem.
I Blackwell chętnie by tak zrobił, ale priorytetem dla niego była jego córka.
-Posłuchaj mnie. –policjant oparł łokcie na stoliku, patrząc wprost w oczy młodszego chłopaka. –Chcę dla ciebie dobrze, więc do cholery współpracuj ze mną i powiedz co do cholery się stało. -dopowiedział, przymrużając powieki.
Zanim Justin podjął swoją decyzję, minęło kilka chwil. Oblizał usta i podrapał się kciukiem w okolicy nosa.
-Był pan kiedyś zakochany? –zaczął Bieber, przybierając podobną pozycję co jego towarzysz.
Blackwell uniósł brwi w niezrozumieniu, ukazując dłoń z uwidocznioną obrączką.
-Jestem żonaty, to chyba jasne.
Brunet prychnął pod nosem, kręcąc głową.
-Więc pańska miłość ogranicza się tylko do kawałka jakiegoś metalu? –chłopak przychylił głowę na bok, kręcąc nią na boki.
-Miłość jest wtedy, kiedy oboje jesteście w gotowości, by dać z siebie 100% dla siebie nawzajem. To, co masz na palcu to tylko dodatek to dokumentu. –wzruszył ramionami.
-Co to ma do rzeczy?
-Jeszcze nie skończyłem. –chłopak uniósł rękę, patrząc na twarz policjanta. –Był pan kiedyś tak zakochany? –dodał. –Na tyle zakochany, żeby dać z siebie 100%?
Blackwell odchylił się na siedzeniu, przyglądając się młodemu ze skrzyżowanymi dłońmi na piersi.
-Bo ja dałem już 300% i nic z tego nie mam. –oblizał wargi, przygryzając ich dolną partię.
-Dziewczyna, którą cholernie kocham, pewnie teraz ogląda to całe show w telewizji i powtarza w kółko jak bardzo mnie nienawidzi. –przełknął ślinę, odchylając głowę w tył.
-Wie pan co? –dodał, nie otwierając oczu.
-Jakiś typ próbował ją zgwałcić-obroniłem ją. Byłem przy niej, kiedy mnie potrzebowała. Czuwałem przy niej każdego wieczoru. Odprowadzałem ją na uczelnie i do akademika. Kiedy była na skraju wyczerpania-uratowałem ją. Kiedy płonął budynek, w którym była, strażacy nie dawali szans na preżycie komukolwiek, kto by się tam znajdował. Pobiegłem tam sam, żeby ją znaleźć. I była tam, a wie pan skąd to wiedziałem? –zapytał, spoglądając na jego twarz. –Bo kiedy ktoś, kogo kochasz umiera, czujesz, jakby odebrano ci coś, czego już nigdy nie odzyskasz. Czujesz niesamowitą pustkę. Ja tego nie czułem, bo wierzyłem. –powiedział, biorąc głęboki wdech. –Wziąłem ją na ręce i naprawdę miałem gdzieś, że jesteśmy na drugim piętrze. Wyskoczyłem wraz z nią z okna, żeby ją uratować. Upadliśmy na samochód, ale udało mi się. Uratowałem ją. –pokiwał głową, jakby mówił to sam do siebie.
-Co do samolotu...chciałem rozegrać coś, co już dawno powinno mieć swój koniec. Chciałem...ja...musiałem mieć pewność, że dziewczyna, którą kocham, będzie już zawsze bezpieczna. I w tamtej chwili pieprzyłem swoje bezpieczeństwo i życie. Gdybym tam zginął, to byłoby mi wszystko jedno. –wzruszył obojętnie ramionami. –Wszystko jedno, bo wiedziałem, że ona mnie znienawidzi. Ale wiedziałem, że ci ludzie, którzy tam byli...mają kogoś, kto czeka na nich w domu. –powiedział, zaciskając wargi.
-Kogoś, kto będzie się cieszył, kiedy wrócą. Przytulą ich. Pocałują. Powiedzą dobre słowo. –zacisnął palce i spojrzał na policjanta.
Blackwell był cholernie oszołomiony tym, co właśnie usłyszał. Wiedział, że ten młody bandy...człowiek mówił o jego córce. I tak samo jak on pragnął jej bezpieczeństwa.
-Mam rozumieć, że nie uprowadziłeś samolotu, tylko sprowadziłeś go na ziemię? –zapytał, co było niemalże oczywiste.
-Tak, chyba właśnie tak było. –oblizał wargi, cicho wzdychając. –Nie mogłem zostawić tego na później.
Szef policji podrapał się po karku i westchnął, przygryzając wnętrze policzka.
-Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. –zaczął, bawiąc się końcówką od długopisu.
Bieber uniósł brwi z zaciekawieniem. –A co, jeśli się nie zgodzę?
-Trafiasz na 25 lat do paki. I nie licz na szybkie wyjście. –mruknął ostrzegawczo Blackwell.
-Zamieniam się w słuch. –rzucił Justin, bez zbędnego zastanowienia, na co komisarz się uśmiechnął.
-Układ jest bardzo prosty. Za miesiąc Navy ma ważną misję w Waszyngtonie. –powiedział, marszcząc przy tym czoło.
-Będziesz pracować dla nas w służbach specjalnych. –powiedział, przyglądając się twarzy młodszego mężczyzny.
Mina Justina była wyjątkowo zszokowana.
-Nie do końca rozumiem...-brunet przechylił głowę na bok. –Zamiast pierdla mam pracować dla Navy?
Blackwell pokiwał głową, odkładając metalowy długopis na bok.
-Masz czas do jutra, prześpij się z tym. –odpowiedział, wstając z siedzenia. Kiedy już miał chwycić za klamkę, usłyszał głos chłopaka.
-Wchodzę w to. –potwierdził. Decyzja była prosta.
Działaj, żeby przeżyć.
Nie dla siebie.
Dla Chloe.
Młody mężczyzna zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z politowaniem, nie odrywając spojrzenia od swoich aktów.
-Co cię tak bawi, młody człowieku? –zapytał pan Blackwell, mierząc go wzrokiem.
Justin zmarszczył brwi, kiedy poczuł na sobie jego przeszywające spojrzenie.
-Jestem aż tak sławny, że mam u was własną, oddzielną teczkę? –prychnął rozbawiony, odchylając się na krześle z pewnym siebie uśmiechem.
-Nie będziesz się tak śmiał, jeśli zamiast 12 lat, dostaniesz calutkie dożywocie, mój drogi. –ojciec Chloe odsunął swoje krzesło, siadając na przeciwko-według niego-bandyty.
Bieber faktycznie zbastował ze swoim poczuciem humoru, marszcząc brwi ze zniesmaczeniem.
-Powiedz mi...-zaczął szef policji, kładąc splecione pięści na blacie metalowego stolika. –Po co był ci ten samolot? –dodał.
-Po nic. –mruknął, bo rzeczywiście tak było.
-Więc co robiłeś na jego pokładzie?
Justin przewrócił oczami, unosząc pobłażliwe spojrzenie w jego stronę.
-Zwiedzałem kible. Są świetne. –rzucił czystą ironię, lecz Blackwellowi wcale nie było do śmiechu. Chłopak spoważniał, kiedy spostrzegł wrogość w oczach mężczyzny.
-Miałem do załatwienia swoje sprawy. Zakładam, że pan też czasem takie ma. –oblizał usta, wlepiając wzrok w swoje stopy.
-Zabiłeś pilota, to było twoją sprawą? –starszy facet przyglądał mu się w zaciekawieniu.
Justin przełknął ślinę. Nie mógł zdradzić brata.
-Nie. –skwitował Bieber, podnosząc oczy w jego stronę.
-Więc powiedz mi o co poszło.
Justin zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z czystym rozbawieniem.
-Jesteś psem. Gówno cię obchodzi co mam do powiedzenia, więc nie baw się w matkę miłosierdzia i już wpierdol mnie do tego pudła. –syknął, zaciskając pięści pod stolikiem.
I Blackwell chętnie by tak zrobił, ale priorytetem dla niego była jego córka.
-Posłuchaj mnie. –policjant oparł łokcie na stoliku, patrząc wprost w oczy młodszego chłopaka. –Chcę dla ciebie dobrze, więc do cholery współpracuj ze mną i powiedz co do cholery się stało. -dopowiedział, przymrużając powieki.
Zanim Justin podjął swoją decyzję, minęło kilka chwil. Oblizał usta i podrapał się kciukiem w okolicy nosa.
-Był pan kiedyś zakochany? –zaczął Bieber, przybierając podobną pozycję co jego towarzysz.
Blackwell uniósł brwi w niezrozumieniu, ukazując dłoń z uwidocznioną obrączką.
-Jestem żonaty, to chyba jasne.
Brunet prychnął pod nosem, kręcąc głową.
-Więc pańska miłość ogranicza się tylko do kawałka jakiegoś metalu? –chłopak przychylił głowę na bok, kręcąc nią na boki.
-Miłość jest wtedy, kiedy oboje jesteście w gotowości, by dać z siebie 100% dla siebie nawzajem. To, co masz na palcu to tylko dodatek to dokumentu. –wzruszył ramionami.
-Co to ma do rzeczy?
-Jeszcze nie skończyłem. –chłopak uniósł rękę, patrząc na twarz policjanta. –Był pan kiedyś tak zakochany? –dodał. –Na tyle zakochany, żeby dać z siebie 100%?
Blackwell odchylił się na siedzeniu, przyglądając się młodemu ze skrzyżowanymi dłońmi na piersi.
-Bo ja dałem już 300% i nic z tego nie mam. –oblizał wargi, przygryzając ich dolną partię.
-Dziewczyna, którą cholernie kocham, pewnie teraz ogląda to całe show w telewizji i powtarza w kółko jak bardzo mnie nienawidzi. –przełknął ślinę, odchylając głowę w tył.
-Wie pan co? –dodał, nie otwierając oczu.
-Jakiś typ próbował ją zgwałcić-obroniłem ją. Byłem przy niej, kiedy mnie potrzebowała. Czuwałem przy niej każdego wieczoru. Odprowadzałem ją na uczelnie i do akademika. Kiedy była na skraju wyczerpania-uratowałem ją. Kiedy płonął budynek, w którym była, strażacy nie dawali szans na preżycie komukolwiek, kto by się tam znajdował. Pobiegłem tam sam, żeby ją znaleźć. I była tam, a wie pan skąd to wiedziałem? –zapytał, spoglądając na jego twarz. –Bo kiedy ktoś, kogo kochasz umiera, czujesz, jakby odebrano ci coś, czego już nigdy nie odzyskasz. Czujesz niesamowitą pustkę. Ja tego nie czułem, bo wierzyłem. –powiedział, biorąc głęboki wdech. –Wziąłem ją na ręce i naprawdę miałem gdzieś, że jesteśmy na drugim piętrze. Wyskoczyłem wraz z nią z okna, żeby ją uratować. Upadliśmy na samochód, ale udało mi się. Uratowałem ją. –pokiwał głową, jakby mówił to sam do siebie.
-Co do samolotu...chciałem rozegrać coś, co już dawno powinno mieć swój koniec. Chciałem...ja...musiałem mieć pewność, że dziewczyna, którą kocham, będzie już zawsze bezpieczna. I w tamtej chwili pieprzyłem swoje bezpieczeństwo i życie. Gdybym tam zginął, to byłoby mi wszystko jedno. –wzruszył obojętnie ramionami. –Wszystko jedno, bo wiedziałem, że ona mnie znienawidzi. Ale wiedziałem, że ci ludzie, którzy tam byli...mają kogoś, kto czeka na nich w domu. –powiedział, zaciskając wargi.
-Kogoś, kto będzie się cieszył, kiedy wrócą. Przytulą ich. Pocałują. Powiedzą dobre słowo. –zacisnął palce i spojrzał na policjanta.
Blackwell był cholernie oszołomiony tym, co właśnie usłyszał. Wiedział, że ten młody bandy...człowiek mówił o jego córce. I tak samo jak on pragnął jej bezpieczeństwa.
-Mam rozumieć, że nie uprowadziłeś samolotu, tylko sprowadziłeś go na ziemię? –zapytał, co było niemalże oczywiste.
-Tak, chyba właśnie tak było. –oblizał wargi, cicho wzdychając. –Nie mogłem zostawić tego na później.
Szef policji podrapał się po karku i westchnął, przygryzając wnętrze policzka.
-Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. –zaczął, bawiąc się końcówką od długopisu.
Bieber uniósł brwi z zaciekawieniem. –A co, jeśli się nie zgodzę?
-Trafiasz na 25 lat do paki. I nie licz na szybkie wyjście. –mruknął ostrzegawczo Blackwell.
-Zamieniam się w słuch. –rzucił Justin, bez zbędnego zastanowienia, na co komisarz się uśmiechnął.
-Układ jest bardzo prosty. Za miesiąc Navy ma ważną misję w Waszyngtonie. –powiedział, marszcząc przy tym czoło.
-Będziesz pracować dla nas w służbach specjalnych. –powiedział, przyglądając się twarzy młodszego mężczyzny.
Mina Justina była wyjątkowo zszokowana.
-Nie do końca rozumiem...-brunet przechylił głowę na bok. –Zamiast pierdla mam pracować dla Navy?
Blackwell pokiwał głową, odkładając metalowy długopis na bok.
-Masz czas do jutra, prześpij się z tym. –odpowiedział, wstając z siedzenia. Kiedy już miał chwycić za klamkę, usłyszał głos chłopaka.
-Wchodzę w to. –potwierdził. Decyzja była prosta.
Działaj, żeby przeżyć.
Nie dla siebie.
Dla Chloe.
O Boże! Jezu! Ten rozdział rozwala! Genialny... Naprawdę! Kocham!/mrrAleksandra😂👌💜💞🌸
OdpowiedzUsuńAwwww Justin i policja >>>>> Czekam na następny :) niech Chloe sie spotka juz z Justinem <3
OdpowiedzUsuńIDEALNY... No cudowny!!
OdpowiedzUsuńO CHOLERA JA CHCE NASTĘPNY!!!!!!!! */* <3333
OdpowiedzUsuńJustin jest naprawdę prawdziwym mężczyzną jeżeli zrobił to dla Chloe :')
OdpowiedzUsuńWOOOOOOOW dajcie mi takiego Justina prooosze..........
OdpowiedzUsuńRozdział IDEOLO naprawdę.
Czekam na kolejny.
CHCE JAK NAJSZYBCIEJ NASTĘPNY ROZDZIAŁ JEZUJEZUJEZU <3
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział i cieszę się że to wszystko się tak potoczyło :) nie mogę doczekać się kolejnego więc do nn ! :*
OdpowiedzUsuńNajlepszy!
OdpowiedzUsuńUwielbiam, jedno z lepszych ff jakie czytalam 💘❤
OdpowiedzUsuńZaslugujesz na wydanie ksiazki
Omg nie mogę się doczekać dalszej części, wstaw jak najszybciej ;-)
OdpowiedzUsuńOmg kocham to ff czekam na więcej ;-)
OdpowiedzUsuńomg kocham to ff czekam na wiecej :*
OdpowiedzUsuńomg kocham to ff czekam na wiecej :*
OdpowiedzUsuńCHCE JAK NAJSZYBCIEJ NASTĘPNY ROZDZIAŁ:*
OdpowiedzUsuńJuz wyobrażam sobie Justina w stroju policjanta <33 SAM SEX czekam na kolejny rozdział
OdpowiedzUsuńmkjuhygtfrdesdrfvgbhj :O
OdpowiedzUsuń