*POV Chloe*
Westchnęłam głęboko, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi.
-Ja otworzę! –zawołałam, wycierając mokre od mycia naczyń dłonie. Ciotka Lizbeth właśnie robiła sobie zabiegi maseczką z ogórków. Od 20 minut leżała unieruchomiona, kiedy jej twarz była w zielonej mazi a na jej powiekach leżały pokrojone plasterki ogórków. Pokręciłam głową i westchnęłam z lekką irytacją. Żeby mi tak nie odbiło na starość.
Podeszłam do drzwi i otworzyłam je.
Nie wierzyłam własnym oczom.
-Boże, co ty tu robisz?! -zapiszczałam ze szczęścia, kiedy zobaczyłam w progach swoją najlepszą przyjaciółkę.
-No jak to co? –uśmiechnęła się, machając butelką wina i naszymi ulubionymi pączkami, które trzymała w rękach. –Przyjechałam na ratunek twojemu złamanemu sercu. –pstryknęła mnie w nos i mocno przytuliła. Wtuliłam się w jej ramiona, zamykając przy tym powieki. Nie chciałam jej teraz wypuszczać. Była dla mnie wszystkim. Ukojeniem na moje rany. Pocieszeniem dla mojej duszy. I najlepszą osobą, jaką mogłabym teraz spotkać.
-No więc...mogę wejść? –zapytała, wybudzając mnie z zamyśleń. Przełknęłam ślinę i cofnęłam się w tył, obserwując ciotkę Lizbeth.
-Ciociu...
-Tak, słoneczko?
-Czy...Abigail może wejść? Potrzebuje pomocy przy projekcie z...filologii angielskiej. –zmyśliłam na poczekaniu, na co Tasha zmarszczyła brwi, jednak zaczynała rozumieć przebieg sytuacji.
-Przecież ty nie masz filologii angielskiej, kochanie. –głos ciotki stał się podejrzliwy, a ja przygryzłam wargę w zamyśleniu.
-No tak...ale Abi ma. –dodałam pośpiesznie.
Nastała cisza, która zaczynała mnie stresować. Spojrzałam na Natashę z westchnięciem i pokręciłam głową, będąc pewna, że to na nic.
-No dobrze. –mruknęła, rozgłaszając radio, w którym właśnie leciała jakaś aria. Nie mam pojęcia jak pisk kobiety mógł ją uspokajać.
-Naprawdę?! –pisnęłam, jednak od razu powróciłam do bycia „panną poważną”. –To znaczy...dziękuję! –zawołałam i pociągnęłam przyjaciółkę za sobą na górę. Butelka wina zazgrzytała, obijając się o barierki.
Przeklnęłam pod nosem.
-Chloe Anne Blackwell...-usłyszałam donośny głos ciotki Lizbeth. –Co to za hałas?
Przegryzłam wnętrze policzka, spoglądając nerwowo na Tashę. Skarciłam ją wzrokiem, pokazując, że już po nas.
-To...
-Słoiki! –zawołała dziewczyna. Spojrzałam na nią zdziwiona i pokręciłam głową.
-Słoiki? –zdziwiła się staruszka.
-Tak...moja mama wie, że Chloe bardzo lubi ogórki...-zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami, wiedząc, że to zupełnie nie miało sensu.
Pobiegłyśmy do mojego pokoju. Zamknęłam za nami drzwi i oparłam się o nie, biorąc głęboki wdech.
-Ogórki?! –otworzyłam szerzej oczy, przypatrując się dziewczynie. –Przecież nienawidzę ogórków! –pokręciłam głową z zażenowaniem i zaśmiałam się pod nosem. –Jesteś chora.
-Hej. –uniosła ręce w geście obrony. –Spróbuj wymyślić coś lepszego. A teraz masz. –postawiła na stole butelkę wina, a reklamówkę odłożyła na bok. -Ogórki same się nie wypiją. –pokazała mi język rozbawiona, kiedy ja opadłam na łóżko.
-Obejrzymy jakiś film? –zapytała, rozglądając się po pokoju. –Wow. –nieco otworzyła usta, kiedy zobaczyła ilość plakatów George’a Michaela przyklejonych do ścian i szafek. –A myślałam, że to ja mam obsesję na punkcie Lautnera. A jednak twoja mama mnie przebija. –uśmiechnęła się, a ja wzruszyłam obojętnie ramionami.
-Nic tu nie było ruszone, od kiedy wyjechała do taty. –dodałam i zmarszczyłam brwi na jedno wspomnienie. –Cóż, nawet kondom pod łóżkiem, który ostatnio znalazłam. –skrzywiłam się z obrzydzenia.
Tasha zaśmiała się i spojrzała na mnie w pełni rozbawiona.
-Zużyty?
-A jak myślisz? –przewróciłam oczami i włączyłam laptopa, w celu włączenia jakiegoś seansu.
-No to...wiesz...całkiem...romantyczne. –oblizała wargi, a ja wykrzywiłam usta. –Dlaczego?
-No bo ty...i Justin, no wiesz...w tym samym miejscu mieliście swój pierwszy...-przerwała, widząc moją minę. –Chloe ja wiem. Przepraszam. To nie było na miejscu.
-Nie, w porządku.
Wysiliłam się na uśmiech i przyklepałam miejsce na łóżku obok siebie.
-Okej. Co powiesz na „Inna kobieta”? –usiadła i wyciągnęła butelkę wina, zaczynając podważać korek. Spojrzałam na nią jak na kosmitę.
-Boże Chloe...przepraszam. –wyrzuciła ręce w powietrze i pacnęła się w czoło. –Następnym razem ugryzę się w język.
Westchnęłam głęboko, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi.
-Ja otworzę! –zawołałam, wycierając mokre od mycia naczyń dłonie. Ciotka Lizbeth właśnie robiła sobie zabiegi maseczką z ogórków. Od 20 minut leżała unieruchomiona, kiedy jej twarz była w zielonej mazi a na jej powiekach leżały pokrojone plasterki ogórków. Pokręciłam głową i westchnęłam z lekką irytacją. Żeby mi tak nie odbiło na starość.
Podeszłam do drzwi i otworzyłam je.
Nie wierzyłam własnym oczom.
-Boże, co ty tu robisz?! -zapiszczałam ze szczęścia, kiedy zobaczyłam w progach swoją najlepszą przyjaciółkę.
-No jak to co? –uśmiechnęła się, machając butelką wina i naszymi ulubionymi pączkami, które trzymała w rękach. –Przyjechałam na ratunek twojemu złamanemu sercu. –pstryknęła mnie w nos i mocno przytuliła. Wtuliłam się w jej ramiona, zamykając przy tym powieki. Nie chciałam jej teraz wypuszczać. Była dla mnie wszystkim. Ukojeniem na moje rany. Pocieszeniem dla mojej duszy. I najlepszą osobą, jaką mogłabym teraz spotkać.
-No więc...mogę wejść? –zapytała, wybudzając mnie z zamyśleń. Przełknęłam ślinę i cofnęłam się w tył, obserwując ciotkę Lizbeth.
-Ciociu...
-Tak, słoneczko?
-Czy...Abigail może wejść? Potrzebuje pomocy przy projekcie z...filologii angielskiej. –zmyśliłam na poczekaniu, na co Tasha zmarszczyła brwi, jednak zaczynała rozumieć przebieg sytuacji.
-Przecież ty nie masz filologii angielskiej, kochanie. –głos ciotki stał się podejrzliwy, a ja przygryzłam wargę w zamyśleniu.
-No tak...ale Abi ma. –dodałam pośpiesznie.
Nastała cisza, która zaczynała mnie stresować. Spojrzałam na Natashę z westchnięciem i pokręciłam głową, będąc pewna, że to na nic.
-No dobrze. –mruknęła, rozgłaszając radio, w którym właśnie leciała jakaś aria. Nie mam pojęcia jak pisk kobiety mógł ją uspokajać.
-Naprawdę?! –pisnęłam, jednak od razu powróciłam do bycia „panną poważną”. –To znaczy...dziękuję! –zawołałam i pociągnęłam przyjaciółkę za sobą na górę. Butelka wina zazgrzytała, obijając się o barierki.
Przeklnęłam pod nosem.
-Chloe Anne Blackwell...-usłyszałam donośny głos ciotki Lizbeth. –Co to za hałas?
Przegryzłam wnętrze policzka, spoglądając nerwowo na Tashę. Skarciłam ją wzrokiem, pokazując, że już po nas.
-To...
-Słoiki! –zawołała dziewczyna. Spojrzałam na nią zdziwiona i pokręciłam głową.
-Słoiki? –zdziwiła się staruszka.
-Tak...moja mama wie, że Chloe bardzo lubi ogórki...-zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami, wiedząc, że to zupełnie nie miało sensu.
Pobiegłyśmy do mojego pokoju. Zamknęłam za nami drzwi i oparłam się o nie, biorąc głęboki wdech.
-Ogórki?! –otworzyłam szerzej oczy, przypatrując się dziewczynie. –Przecież nienawidzę ogórków! –pokręciłam głową z zażenowaniem i zaśmiałam się pod nosem. –Jesteś chora.
-Hej. –uniosła ręce w geście obrony. –Spróbuj wymyślić coś lepszego. A teraz masz. –postawiła na stole butelkę wina, a reklamówkę odłożyła na bok. -Ogórki same się nie wypiją. –pokazała mi język rozbawiona, kiedy ja opadłam na łóżko.
-Obejrzymy jakiś film? –zapytała, rozglądając się po pokoju. –Wow. –nieco otworzyła usta, kiedy zobaczyła ilość plakatów George’a Michaela przyklejonych do ścian i szafek. –A myślałam, że to ja mam obsesję na punkcie Lautnera. A jednak twoja mama mnie przebija. –uśmiechnęła się, a ja wzruszyłam obojętnie ramionami.
-Nic tu nie było ruszone, od kiedy wyjechała do taty. –dodałam i zmarszczyłam brwi na jedno wspomnienie. –Cóż, nawet kondom pod łóżkiem, który ostatnio znalazłam. –skrzywiłam się z obrzydzenia.
Tasha zaśmiała się i spojrzała na mnie w pełni rozbawiona.
-Zużyty?
-A jak myślisz? –przewróciłam oczami i włączyłam laptopa, w celu włączenia jakiegoś seansu.
-No to...wiesz...całkiem...romantyczne. –oblizała wargi, a ja wykrzywiłam usta. –Dlaczego?
-No bo ty...i Justin, no wiesz...w tym samym miejscu mieliście swój pierwszy...-przerwała, widząc moją minę. –Chloe ja wiem. Przepraszam. To nie było na miejscu.
-Nie, w porządku.
Wysiliłam się na uśmiech i przyklepałam miejsce na łóżku obok siebie.
-Okej. Co powiesz na „Inna kobieta”? –usiadła i wyciągnęła butelkę wina, zaczynając podważać korek. Spojrzałam na nią jak na kosmitę.
-Boże Chloe...przepraszam. –wyrzuciła ręce w powietrze i pacnęła się w czoło. –Następnym razem ugryzę się w język.
Wreszcie zdecydowałyśmy się na „szkoła uczuć”...co było
cholernym błędem.
Butelka po winie była już całkowicie opróżniona, a my obie zatopiłyśmy się we łzach.
Pierwszy raz tak się cieszyłam, że miałam wodoodporny tusz do rzęs. Inaczej wyglądałabym gorzej niż Samara z tego horroru...no wiecie...
Patrzyłam z obrzydzeniem na pączka, który przecież smakował tak dobrze.
I tu wpadłam na świetne przemyślenie, typowo w moim stylu.
Faceci są jak pączki. Nawet jak masz ich dosyć, to i tak cię do nich ciągnie. I wiesz, że są dla ciebie złe, będziesz po nich ryczeć...ale za bardzo je kochasz, żeby teraz przestać.
-Włączę radio. Muszę zagłuszyć dźwięk wyrzucanych „słoików” –mruknęłam, chwytając za butelkę wina. I ono też jest jak chłopcy. Im lepsze, tym szybciej się kończy. Westchnęłam i pokręciłam głową. Muszę sobie dać spokój z chłopakami na jakiś czas. To będzie dla mnie najlepsze rozwiązanie.
Otworzyłam drzwi balkonowe i wyszłam na taras. Było już koło 20. O tej porze żaden ze staruszków nie powinien mnie zauważyć. Jedynie u Liama światło wciąż było zapalone. No cóż, przynajmniej on nie należał do grona ludzi, którzy byli gburowaci czy nadęci.
Zamachnęłam się i rzuciłam butelką na drugą stronę ulicy, od razu uciekając z powrotem do pokoju.
-Czy twój wieczór jest nudny? Nie masz w planach rozry...-wyłączyłam radio, wywracając oczami.
-Hej! Słuchałam tego! –jęknęła marudnie. Westchnęłam ciężko, włączając przycisk przy małym urządzeniu.
-Wpadnij do Rainier Club przy Marion Street. Alkohol, dobra muza i grono ludzi, z którymi da się zaszaleć! Start już o 21:30. Czekamy na ciebie! –zawołał koleś z radia.
-To się nie doczekacie. –uniosłam brew i przygryzłam kawałek pączka. –Chloe...
Odwróciłam się w stronę przyjaciółki.
-Idziemy.
-Chyba żartujesz. Mało masz tu rozrywki? Bingo, maseczki, ukrywanie alkoholu przed moją ciotką, jakbyśmy były małolatami...
-Chloe Anne Blackwell...-Natasha zrobiła całkowicie poważną minę. –Jeżeli za 15 minut nie będziesz gotowa, jeszcze dziś wrócę do Sydney pierwszym samolotem. –tupnęła nogą, co potwierdzało mnie w twierdzeniu „małolaty”.
Przygryzłam dolną wargę i skrzyżowałam dłonie na piersi.
-To szantaż emocjonalny.
-Ej. Nie przyleciałam tu tyle kilometrów, żeby siedzieć tu z tobą w jednym pokoju, ryczeć całą noc do poduszki i wspominać o naszych byłych. Nie jesteśmy w gimnazjum, okej? –spojrzała na mnie wyzywająco, a ja cicho się zaśmiałam. Jak zawsze potrafiła mnie przekonać.
-No...to na co czekasz? Szykuj się, maleńka. –puściła do mnie oko z rozbawieniem wypisanym na twarzy.
Czuję, że ta noc będzie inna niż wszystkie.
Butelka po winie była już całkowicie opróżniona, a my obie zatopiłyśmy się we łzach.
Pierwszy raz tak się cieszyłam, że miałam wodoodporny tusz do rzęs. Inaczej wyglądałabym gorzej niż Samara z tego horroru...no wiecie...
Patrzyłam z obrzydzeniem na pączka, który przecież smakował tak dobrze.
I tu wpadłam na świetne przemyślenie, typowo w moim stylu.
Faceci są jak pączki. Nawet jak masz ich dosyć, to i tak cię do nich ciągnie. I wiesz, że są dla ciebie złe, będziesz po nich ryczeć...ale za bardzo je kochasz, żeby teraz przestać.
-Włączę radio. Muszę zagłuszyć dźwięk wyrzucanych „słoików” –mruknęłam, chwytając za butelkę wina. I ono też jest jak chłopcy. Im lepsze, tym szybciej się kończy. Westchnęłam i pokręciłam głową. Muszę sobie dać spokój z chłopakami na jakiś czas. To będzie dla mnie najlepsze rozwiązanie.
Otworzyłam drzwi balkonowe i wyszłam na taras. Było już koło 20. O tej porze żaden ze staruszków nie powinien mnie zauważyć. Jedynie u Liama światło wciąż było zapalone. No cóż, przynajmniej on nie należał do grona ludzi, którzy byli gburowaci czy nadęci.
Zamachnęłam się i rzuciłam butelką na drugą stronę ulicy, od razu uciekając z powrotem do pokoju.
-Czy twój wieczór jest nudny? Nie masz w planach rozry...-wyłączyłam radio, wywracając oczami.
-Hej! Słuchałam tego! –jęknęła marudnie. Westchnęłam ciężko, włączając przycisk przy małym urządzeniu.
-Wpadnij do Rainier Club przy Marion Street. Alkohol, dobra muza i grono ludzi, z którymi da się zaszaleć! Start już o 21:30. Czekamy na ciebie! –zawołał koleś z radia.
-To się nie doczekacie. –uniosłam brew i przygryzłam kawałek pączka. –Chloe...
Odwróciłam się w stronę przyjaciółki.
-Idziemy.
-Chyba żartujesz. Mało masz tu rozrywki? Bingo, maseczki, ukrywanie alkoholu przed moją ciotką, jakbyśmy były małolatami...
-Chloe Anne Blackwell...-Natasha zrobiła całkowicie poważną minę. –Jeżeli za 15 minut nie będziesz gotowa, jeszcze dziś wrócę do Sydney pierwszym samolotem. –tupnęła nogą, co potwierdzało mnie w twierdzeniu „małolaty”.
Przygryzłam dolną wargę i skrzyżowałam dłonie na piersi.
-To szantaż emocjonalny.
-Ej. Nie przyleciałam tu tyle kilometrów, żeby siedzieć tu z tobą w jednym pokoju, ryczeć całą noc do poduszki i wspominać o naszych byłych. Nie jesteśmy w gimnazjum, okej? –spojrzała na mnie wyzywająco, a ja cicho się zaśmiałam. Jak zawsze potrafiła mnie przekonać.
-No...to na co czekasz? Szykuj się, maleńka. –puściła do mnie oko z rozbawieniem wypisanym na twarzy.
Czuję, że ta noc będzie inna niż wszystkie.
*POV Justin*
-Dobra. –mruknął Skyper, rozkładając na stole do bilarda mapę planu budynku klubu. –Panowie, rozdzielamy się. Trójka z was leci na incognito. –rzucił, unosząc wzrok w naszą stronę.
-Logan, Justin, Steve i ty, Jack. Was widzę na lewym skrzydle, na piętrze. –zmarszczył czoło, przyglądając się nam każdemu z osobna. –Jeśli dowiem się o jakichkolwiek zagrywkach z waszej strony, przysięgam, że osobiście wyrwę mu nogi z dupy. –warknął, sunąc palcem po korytarzach. –Tu. –zaznaczył miejsce, gdzie był agregator, bezpieczniki i inne maszyny odpowiadające za elektryczność w całym klubie. –wyprostował się i rzucił spojrzeniem na Cartera. –Będziesz tam sam. To mało ważna część, ale warto dmuchać na zimne. –dodał, cicho chrząkając.
-Justin, Logan i Jack zaczynacie od dachu. Zejdziecie z niego dopiero wtedy, kiedy dam wam znać. –zmierzył nas ostrzegawczym wzrokiem. –Steve ty będziesz obstawiał...
-Będę musiał zejść na chwi...
-Nie. –przerwał mi Skyper, marszcząc gniewnie czoło.
-Muszę mieć pewność, że...
-Powiedziałem nie! –wydarł się, uderzając pięściami w stół, na którym wszystko podskoczyło. –Czego w słowie „nie” nie rozumiesz, Bieber? –syknął, patrząc na resztę.
-Jeśli komuś odbije i zechce mu się zgrywać bohatera, niech nie liczy na to, że specjalnie dla niego będziemy poświęcać resztę zespołu. Czy to jasne? –rozporządził, zwijając plan i rozsunął drzwi, za którymi krył się regał z podręczną bronią przeznaczoną dla każdego i karabinie M110 dla snajperów, wliczając w to naszą trójkę-mnie, Logana i Jacka.
Przełknąłem ślinę i spojrzałem na przyjaciela z czymś, co nazwałbym niepewnością.
-Nigdy nie strzelałem z karabinu. –przyznałem, oblizując nerwowo wargi. On przypatrywał mi się, jakbym właśnie powiedział mu, że...nigdy nie uprawiałem seksu czy coś w tym stylu.
-Przecież Skyper przydzielił ci...-zmarszczył brwi i uniósł głowę, prostując się. –Nigdy, że nigdy?
-Nigdy.
Logan zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową, uderzając mnie w ramię.
-Prawie ci uwierzyłem, Bieber. –uśmiechnął się, wtykając broń za pas.
Zacisnąłem wargi i odchyliłem łeb w tył, jak gdybym modlił się za siebie samego. Żebym tylko dał sobie radę z tym gównem.
-Jesteś Sealsem, nie strzelanie z karabinu tutaj jest jak...bzykanie się w klasztorze. –rzucił bez większego namysłu. Tak. Tego typu przemyślenia były dla niego typowe.
-Dobra, maleńki. Chwytaj za broń. –rzucił M110 w moją stronę. Był dość ciężki, ale nie aż tak, żeby miał obciążyć mi barki.
-To automat. Wystarczy, że naciśniesz spust. Przytknij go do barku. Tylko go utrzymaj sztywno, bo odskoczy i może narobić ci niezłe limo. Zanim strzelisz, upewnij się, że sam nie jesteś na celowniku. My nie jesteśmy zauważalni, działamy bez laserów. Ale wierz mi, celownik optyczny pokaże ci dużo więcej, niż twoje oko. –mrugnął do mnie i skinął głową do Skypera.
-Panowie nie ma czasu, zbieramy się, już! –zawołał, wychodząc na lewe skrzydło. Poszedłem zaraz za nim.
-Zaczynamy od dachu. Każdy z nas ma swój teren. –dodał, idąc w określonym kierunku.
-Żaden idiota nie zaczyna od dachu. –mruknął Jack, idąc tuż za nami. Logan odwrócił głowę w jego stronę i zatrzymał się przed nim, wodząc spojrzeniem po jego twarzy.
-Pilnuj swojej dupy, żeby całkowicie przypadkiem ktoś nie zaatakował cię właśnie od tej strony z barettem. –posłał mu wyjątkowo złośliwy uśmiech i wyskoczył w stronę wyjścia na dach. Widziałem jak się rozgląda. Odwrócił się w naszą stronę i pokręcił głową, zeskakując ze schodów.
-Pusto.
-A nie mówiłem? –Jack przewrócił oczami, co wyraźnie zirytowało Logana. –Ostrzegałem cię, żebyś zamknął mordę...-zawarczał, odpychając go od siebie.
-Ej, laleczki. –wysyczałem, schodząc do lewego skrzydła. –Radziłbym wam obojgu zamknąć pyski. –wykrzywiłem usta w nieszczerym uśmiechu i oblizałem wargi, zatrzymując się przy barierce, z której miałem widok na całą główną salę klubu.
Wzrokiem wyszukiwałem Chloe, w duchu mając nadzieję, że jej tu nie będzie.
Błagam, Blackwell, nie dziś.
-Jesteście pewni, że to dziś miał być ten cały...-mruknął Jack, kiedy właśnie w tym momencie światła zaczęły migotać.
-Najważniejsze jest życie tych ludzi, pamiętaj. –mruknął do mnie Logan, szturchając mnie łokciem w ramię.
Pokiwałem głową i wziąłem głęboki wdech, czując, jak mocno zaczynało mi być serce.
Ci ludzie mieli pieprzone szczęście, że strzały, krzyki i inne gówna będą zagłuszone przez głośną muzykę. Mieliśmy zakaz wyprowadzania ich, dopóki nie będą w strefie zagrożenia. Im chodzi wyłącznie o barona tego klubu, który wisi im hajs za dragi, a nie o tych, którzy przyszli się dobrze zabawić.
-Nie widzę jej. –mruknąłem jak gdyby do siebie.
Przyjaciel zerknął na mój boczny profil, po czym pokręcił głową i ruszył w swoim kierunku.
-Nie zaprzątaj sobie nią głowy. Masz teraz ważniejsze zlecenie.
-Dobra. –mruknął Skyper, rozkładając na stole do bilarda mapę planu budynku klubu. –Panowie, rozdzielamy się. Trójka z was leci na incognito. –rzucił, unosząc wzrok w naszą stronę.
-Logan, Justin, Steve i ty, Jack. Was widzę na lewym skrzydle, na piętrze. –zmarszczył czoło, przyglądając się nam każdemu z osobna. –Jeśli dowiem się o jakichkolwiek zagrywkach z waszej strony, przysięgam, że osobiście wyrwę mu nogi z dupy. –warknął, sunąc palcem po korytarzach. –Tu. –zaznaczył miejsce, gdzie był agregator, bezpieczniki i inne maszyny odpowiadające za elektryczność w całym klubie. –wyprostował się i rzucił spojrzeniem na Cartera. –Będziesz tam sam. To mało ważna część, ale warto dmuchać na zimne. –dodał, cicho chrząkając.
-Justin, Logan i Jack zaczynacie od dachu. Zejdziecie z niego dopiero wtedy, kiedy dam wam znać. –zmierzył nas ostrzegawczym wzrokiem. –Steve ty będziesz obstawiał...
-Będę musiał zejść na chwi...
-Nie. –przerwał mi Skyper, marszcząc gniewnie czoło.
-Muszę mieć pewność, że...
-Powiedziałem nie! –wydarł się, uderzając pięściami w stół, na którym wszystko podskoczyło. –Czego w słowie „nie” nie rozumiesz, Bieber? –syknął, patrząc na resztę.
-Jeśli komuś odbije i zechce mu się zgrywać bohatera, niech nie liczy na to, że specjalnie dla niego będziemy poświęcać resztę zespołu. Czy to jasne? –rozporządził, zwijając plan i rozsunął drzwi, za którymi krył się regał z podręczną bronią przeznaczoną dla każdego i karabinie M110 dla snajperów, wliczając w to naszą trójkę-mnie, Logana i Jacka.
Przełknąłem ślinę i spojrzałem na przyjaciela z czymś, co nazwałbym niepewnością.
-Nigdy nie strzelałem z karabinu. –przyznałem, oblizując nerwowo wargi. On przypatrywał mi się, jakbym właśnie powiedział mu, że...nigdy nie uprawiałem seksu czy coś w tym stylu.
-Przecież Skyper przydzielił ci...-zmarszczył brwi i uniósł głowę, prostując się. –Nigdy, że nigdy?
-Nigdy.
Logan zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową, uderzając mnie w ramię.
-Prawie ci uwierzyłem, Bieber. –uśmiechnął się, wtykając broń za pas.
Zacisnąłem wargi i odchyliłem łeb w tył, jak gdybym modlił się za siebie samego. Żebym tylko dał sobie radę z tym gównem.
-Jesteś Sealsem, nie strzelanie z karabinu tutaj jest jak...bzykanie się w klasztorze. –rzucił bez większego namysłu. Tak. Tego typu przemyślenia były dla niego typowe.
-Dobra, maleńki. Chwytaj za broń. –rzucił M110 w moją stronę. Był dość ciężki, ale nie aż tak, żeby miał obciążyć mi barki.
-To automat. Wystarczy, że naciśniesz spust. Przytknij go do barku. Tylko go utrzymaj sztywno, bo odskoczy i może narobić ci niezłe limo. Zanim strzelisz, upewnij się, że sam nie jesteś na celowniku. My nie jesteśmy zauważalni, działamy bez laserów. Ale wierz mi, celownik optyczny pokaże ci dużo więcej, niż twoje oko. –mrugnął do mnie i skinął głową do Skypera.
-Panowie nie ma czasu, zbieramy się, już! –zawołał, wychodząc na lewe skrzydło. Poszedłem zaraz za nim.
-Zaczynamy od dachu. Każdy z nas ma swój teren. –dodał, idąc w określonym kierunku.
-Żaden idiota nie zaczyna od dachu. –mruknął Jack, idąc tuż za nami. Logan odwrócił głowę w jego stronę i zatrzymał się przed nim, wodząc spojrzeniem po jego twarzy.
-Pilnuj swojej dupy, żeby całkowicie przypadkiem ktoś nie zaatakował cię właśnie od tej strony z barettem. –posłał mu wyjątkowo złośliwy uśmiech i wyskoczył w stronę wyjścia na dach. Widziałem jak się rozgląda. Odwrócił się w naszą stronę i pokręcił głową, zeskakując ze schodów.
-Pusto.
-A nie mówiłem? –Jack przewrócił oczami, co wyraźnie zirytowało Logana. –Ostrzegałem cię, żebyś zamknął mordę...-zawarczał, odpychając go od siebie.
-Ej, laleczki. –wysyczałem, schodząc do lewego skrzydła. –Radziłbym wam obojgu zamknąć pyski. –wykrzywiłem usta w nieszczerym uśmiechu i oblizałem wargi, zatrzymując się przy barierce, z której miałem widok na całą główną salę klubu.
Wzrokiem wyszukiwałem Chloe, w duchu mając nadzieję, że jej tu nie będzie.
Błagam, Blackwell, nie dziś.
-Jesteście pewni, że to dziś miał być ten cały...-mruknął Jack, kiedy właśnie w tym momencie światła zaczęły migotać.
-Najważniejsze jest życie tych ludzi, pamiętaj. –mruknął do mnie Logan, szturchając mnie łokciem w ramię.
Pokiwałem głową i wziąłem głęboki wdech, czując, jak mocno zaczynało mi być serce.
Ci ludzie mieli pieprzone szczęście, że strzały, krzyki i inne gówna będą zagłuszone przez głośną muzykę. Mieliśmy zakaz wyprowadzania ich, dopóki nie będą w strefie zagrożenia. Im chodzi wyłącznie o barona tego klubu, który wisi im hajs za dragi, a nie o tych, którzy przyszli się dobrze zabawić.
-Nie widzę jej. –mruknąłem jak gdyby do siebie.
Przyjaciel zerknął na mój boczny profil, po czym pokręcił głową i ruszył w swoim kierunku.
-Nie zaprzątaj sobie nią głowy. Masz teraz ważniejsze zlecenie.
~...~
Chloe i Tasha wysiadły z taksówki, która zatrzymała się
przed klubem. Kiedy zauważyły kolejkę prowadzącą od samych drzwi aż do bramy,
spojrzały na siebie znacząco. Żadna z nich nie zamierzała czekać tu pół
wieczoru tylko po to, żeby się napić i dobrze zabawić.
-Chodź. –mruknęła Natasha, pociągając przyjaciółkę za rękę. –Tu musi być jakieś tylne wejście.
-I myślisz, że go nie pilnują? –Blackwell pokręciła głową, no ale co szkodzi spróbować.
Dziewczyna pchnęła drzwi, a zauważywszy dwóch mężczyzn o masywnej posturze, Walker przełknęła ślinę.
-Wy od barona? –zapytał jeden z mięśniaków. Dziewczyny znów spojrzały na siebie a potem na ochroniarzy.
-Tak. Miałyśmy być wcześniej, ale...
-Nieważne laleczko, pan Strike już czeka. Schodami na górę, ostatnie drzwi na końcu korytarza. –powiedział oschłym wzrokiem, jak gdyby próbował jak najszybciej pozbyć się tej dwójki. Wzruszając ramionami, dziewczyny od razu ruszyły na górę. Chloe zapiszczała i pokręciła głową.
-Cholera, już myślałam, że nas wyrzucą. –przygryzła wargę z zadowoleniem i rozejrzała się dookoła. –Muszę iść do łazienki.
-Teraz? Przecież pan baron już czeka...-oblizała usta niczym typowa burleska, po czym roześmiała się głośno.
-Idź, idź. Pójdę się rozejrzeć. –odpowiedziała Natasha, idąc śmiałym krokiem przed siebie.
Blackwell pchnęła pierwsze drzwi. Widząc tam grupkę wyuzdanych dziewczyn, zmierzyła je osądzającym wzrokiem i podeszła do lusterka, przyglądając się swojemu wyglądowi. Naprawdę marzyła o tym, żeby w końcu zapomnieć o wszystkim.
To musi być dzisiaj. W końcu tak wiele rzeczy jej się dziś udało. Tasha przyleciała specjalnie dla niej, ciotka pozwoliła jej wyjść na „nocowanie u Abigail” i na dodatek obcy facet wpuścił je do klubu, przez co nie musiały czekać nie wiadomo ile godzin!
Uśmiechnęła się do swojego odbicia.
Nagle światła zaczęły mrugać. Chloe zmarszczyła czoło, rozglądając się dookoła. Zaczęła się niepokoić, kiedy w pomieszczeniu została już całkiem sama. Wyjęła z tylnej kieszeni spodni torebkę z proszkiem i pstryknęła w nią palcami.
Wzięła głęboki wdech i wyrzuciła je do śmietnika.
-Nie potrzebuję was. –stwierdziła pod nosem, a kiedy światło całkowicie zgasło, dziewczyna złapała się umywalki. Strach przed ciemnością nie mógł jej sparaliżować. Dziewczyna oblizała wargi i uniosła pewnie głowę, wychodząc z pomieszczenia. Jak widać w całym klubie zgasło światło, ale na nikim innym nie robiło to wrażenia. Wszyscy z alkoholem wciąż bawili się w najlepsze. Przy okazji ta muzyka i tak już nieźle namieszała im w głowach.
-Tasha? –zawołała brunetka, jednakże nie dostała w zamian żadnej odpowiedzi. Zmrużyła powieki, próbując cokolwiek zobaczyć w ciemnościach. Wtedy cień jakieś postaci przebiegł z jednej strony korytarza na drugą. Chloe uśmiechnęła się pod nosem i cicho zaśmiała. Przyjaciółka jak zwykle robi jej żarty.
-Tasha? –znów ją zawołała. –Wiem, że tam jesteś!
Dziewczyna skręciła w tym samym kierunku co cień. Stanęła przed szklanymi drzwiami z drewnianą obudową. Pociągnęła za klamkę, przez co odczuła na skórze chłód nocnego powietrza. Uśmiechnęła się pod nosem, wyszukując wzrokiem przyjaciółki.
-Chodź. –mruknęła Natasha, pociągając przyjaciółkę za rękę. –Tu musi być jakieś tylne wejście.
-I myślisz, że go nie pilnują? –Blackwell pokręciła głową, no ale co szkodzi spróbować.
Dziewczyna pchnęła drzwi, a zauważywszy dwóch mężczyzn o masywnej posturze, Walker przełknęła ślinę.
-Wy od barona? –zapytał jeden z mięśniaków. Dziewczyny znów spojrzały na siebie a potem na ochroniarzy.
-Tak. Miałyśmy być wcześniej, ale...
-Nieważne laleczko, pan Strike już czeka. Schodami na górę, ostatnie drzwi na końcu korytarza. –powiedział oschłym wzrokiem, jak gdyby próbował jak najszybciej pozbyć się tej dwójki. Wzruszając ramionami, dziewczyny od razu ruszyły na górę. Chloe zapiszczała i pokręciła głową.
-Cholera, już myślałam, że nas wyrzucą. –przygryzła wargę z zadowoleniem i rozejrzała się dookoła. –Muszę iść do łazienki.
-Teraz? Przecież pan baron już czeka...-oblizała usta niczym typowa burleska, po czym roześmiała się głośno.
-Idź, idź. Pójdę się rozejrzeć. –odpowiedziała Natasha, idąc śmiałym krokiem przed siebie.
Blackwell pchnęła pierwsze drzwi. Widząc tam grupkę wyuzdanych dziewczyn, zmierzyła je osądzającym wzrokiem i podeszła do lusterka, przyglądając się swojemu wyglądowi. Naprawdę marzyła o tym, żeby w końcu zapomnieć o wszystkim.
To musi być dzisiaj. W końcu tak wiele rzeczy jej się dziś udało. Tasha przyleciała specjalnie dla niej, ciotka pozwoliła jej wyjść na „nocowanie u Abigail” i na dodatek obcy facet wpuścił je do klubu, przez co nie musiały czekać nie wiadomo ile godzin!
Uśmiechnęła się do swojego odbicia.
Nagle światła zaczęły mrugać. Chloe zmarszczyła czoło, rozglądając się dookoła. Zaczęła się niepokoić, kiedy w pomieszczeniu została już całkiem sama. Wyjęła z tylnej kieszeni spodni torebkę z proszkiem i pstryknęła w nią palcami.
Wzięła głęboki wdech i wyrzuciła je do śmietnika.
-Nie potrzebuję was. –stwierdziła pod nosem, a kiedy światło całkowicie zgasło, dziewczyna złapała się umywalki. Strach przed ciemnością nie mógł jej sparaliżować. Dziewczyna oblizała wargi i uniosła pewnie głowę, wychodząc z pomieszczenia. Jak widać w całym klubie zgasło światło, ale na nikim innym nie robiło to wrażenia. Wszyscy z alkoholem wciąż bawili się w najlepsze. Przy okazji ta muzyka i tak już nieźle namieszała im w głowach.
-Tasha? –zawołała brunetka, jednakże nie dostała w zamian żadnej odpowiedzi. Zmrużyła powieki, próbując cokolwiek zobaczyć w ciemnościach. Wtedy cień jakieś postaci przebiegł z jednej strony korytarza na drugą. Chloe uśmiechnęła się pod nosem i cicho zaśmiała. Przyjaciółka jak zwykle robi jej żarty.
-Tasha? –znów ją zawołała. –Wiem, że tam jesteś!
Dziewczyna skręciła w tym samym kierunku co cień. Stanęła przed szklanymi drzwiami z drewnianą obudową. Pociągnęła za klamkę, przez co odczuła na skórze chłód nocnego powietrza. Uśmiechnęła się pod nosem, wyszukując wzrokiem przyjaciółki.
~...~
Justin cały czas bacznym wzrokiem obserwował salę. Nic
konkretnego nie wzbudziło w nim podejrzeń. Wzruszył jak gdyby obojętnie
ramionami i spojrzał w stronę Logana.
-Myślisz, że...-kiedy miał zamiar zwątpić, światła w klubie gwałtownie zgasły. Mimo to muzyka wciąż grała. Naiwni ludzie myśleli, że to część ich „wielkiej zabawy”.
-Steven, co jest? –zapytał Lo, przytykając palce do swojej słuchawki. Jednak nie uzyskał w zamian żadnej odpowiedzi. Spojrzał na mnie ostrzegawczym spojrzeniem. –Nie ruszajcie się z miejsca. –rzucił, cofając się w tył.
-Skyper, coś jest nie tak. Steven nie odpowiada.
Chłopak zmarszczył brwi w zamyśleniu.
-Steven nie żyje. –dostał oschłą odpowiedź, na którą wieść niemalże zemdlały mu dłonie.
-Wyślij tam swoje posiłki.
-Moi ludzie są rozdzieleni na odpowiednie kwatery. Nie będę zmieniał ułożenia dla jednej sieroty. –warknął Skyper, przez co Logan miał ochotę rzucić bronią o ziemię.
-Kurwa mać.
-Co jest? –mruknął Justin.
Chłopak zacisnął wargi i oparł się o ścianę, kręcąc głową z politowaniem.
-Steven nie...
Justin przestał go słuchać, kiedy na jednym z balkonów zauważył brunetkę. To ona. To Chloe.
To była jego Chloe. Dałby sobie obciąć rękę, że to była ona.
Bieber rozejrzał się dookoła.
Jego serce zaczęło szybciej bić, kiedy zauważył nieoznakowanego snajpera na dachu budynku.
Ustawiał lufę karabinu w stronę młodej dziewczyny.
I to z pewnością nie był Seals.
Justin od razu zrzucił na ziemię broń, zaczynając biec w stronę północnego skrzydła.
-Bieber! –wydarł się Logan, nie mogąc połapać się w tym, co on właśnie kombinuje.
-Bieber wracaj do cholery! –krzyczał, jednak ten nie zamierzał się cofać. Nie teraz.
Jego serce zaczynało bić jak szalone, kiedy tylko pomyślał o tym, że jego Chloe może być zagrożona.
-Co on do kurwy wyprawia?! –wydarł się Skyper, widząc na monitoringu każdego ze swoich sealsów. -Zatrzymajcie go przy wyjściu do północnego skrzydła. –wydał kolejny rozkaz.
Nawet to nie było w stanie zatrzymać Justina. Nie myślał teraz o tym. Nie myślał o sobie. O innych. Myślał tylko o niej. O obowiązku zapewnienia jej bezpieczeństwa. Przecież tak kurewsko ją kochał.
Od strzału dzieliły ich tylko sekundy.
Chłopak ani na chwilę się nie zawahał. Chwycił dziewczynę w pasie, próbując odskoczyć na bok, a wtedy nastąpił strzał.
-Myślisz, że...-kiedy miał zamiar zwątpić, światła w klubie gwałtownie zgasły. Mimo to muzyka wciąż grała. Naiwni ludzie myśleli, że to część ich „wielkiej zabawy”.
-Steven, co jest? –zapytał Lo, przytykając palce do swojej słuchawki. Jednak nie uzyskał w zamian żadnej odpowiedzi. Spojrzał na mnie ostrzegawczym spojrzeniem. –Nie ruszajcie się z miejsca. –rzucił, cofając się w tył.
-Skyper, coś jest nie tak. Steven nie odpowiada.
Chłopak zmarszczył brwi w zamyśleniu.
-Steven nie żyje. –dostał oschłą odpowiedź, na którą wieść niemalże zemdlały mu dłonie.
-Wyślij tam swoje posiłki.
-Moi ludzie są rozdzieleni na odpowiednie kwatery. Nie będę zmieniał ułożenia dla jednej sieroty. –warknął Skyper, przez co Logan miał ochotę rzucić bronią o ziemię.
-Kurwa mać.
-Co jest? –mruknął Justin.
Chłopak zacisnął wargi i oparł się o ścianę, kręcąc głową z politowaniem.
-Steven nie...
Justin przestał go słuchać, kiedy na jednym z balkonów zauważył brunetkę. To ona. To Chloe.
To była jego Chloe. Dałby sobie obciąć rękę, że to była ona.
Bieber rozejrzał się dookoła.
Jego serce zaczęło szybciej bić, kiedy zauważył nieoznakowanego snajpera na dachu budynku.
Ustawiał lufę karabinu w stronę młodej dziewczyny.
I to z pewnością nie był Seals.
Justin od razu zrzucił na ziemię broń, zaczynając biec w stronę północnego skrzydła.
-Bieber! –wydarł się Logan, nie mogąc połapać się w tym, co on właśnie kombinuje.
-Bieber wracaj do cholery! –krzyczał, jednak ten nie zamierzał się cofać. Nie teraz.
Jego serce zaczynało bić jak szalone, kiedy tylko pomyślał o tym, że jego Chloe może być zagrożona.
-Co on do kurwy wyprawia?! –wydarł się Skyper, widząc na monitoringu każdego ze swoich sealsów. -Zatrzymajcie go przy wyjściu do północnego skrzydła. –wydał kolejny rozkaz.
Nawet to nie było w stanie zatrzymać Justina. Nie myślał teraz o tym. Nie myślał o sobie. O innych. Myślał tylko o niej. O obowiązku zapewnienia jej bezpieczeństwa. Przecież tak kurewsko ją kochał.
Od strzału dzieliły ich tylko sekundy.
Chłopak ani na chwilę się nie zawahał. Chwycił dziewczynę w pasie, próbując odskoczyć na bok, a wtedy nastąpił strzał.
Oboje upadli na podłogę.
Muzyka ucichła.
Rozległ się krzyk młodej kobiety.
Udało mu się.
Uchronił ją.
Brał płytkie wdechy, kiedy z jego ust zaczęła płynąć krew. Strzał w pod żebrami chłopaka doprowadził do rozlewu krwi.
Jego dłonie drżały, kiedy z wielkim bólem próbował zatamować swoją ranę.
Chloe patrzyła w jego oczy, nie mogąc powstrzymać łez.
-Pomocy! Ktokolwiek! –krzyczała na tyle głośno, na ile jej głos jej na to pozwalał.
Justin zacisnął powieki. Z kącika jednego oka spłynęła pojedyncza łza.
-Przepraszam. –wyszeptał, co w tej chwili było dla niego wielkim wysiłkiem.
-Justin, no już. Wstawaj. –mówiła spokojnym głosem, próbując podnieść go z podłogi. -Wstań, proszę cię.
Chłopak dotknął jej dłoni, próbując jakkolwiek złapać wdech.
-Przepraszam.
-Kochanie wstań...-błagała płacząc.
-Odsuń się. –Logan oderwał brunetkę od przyjaciela, patrząc na niego sędziwym wzrokiem.
-Justin...
Chłopak otworzył powieki. Obraz przed jego oczyma był kompletnie rozmazany.
Były zamglone.
Jedyne co zdążył usłyszeć to nawoływanie pomocy.
-Przepraszam...-cichy świst wydobył się z jego ust.
Zamknął oczy.
Muzyka ucichła.
Rozległ się krzyk młodej kobiety.
Udało mu się.
Uchronił ją.
Brał płytkie wdechy, kiedy z jego ust zaczęła płynąć krew. Strzał w pod żebrami chłopaka doprowadził do rozlewu krwi.
Jego dłonie drżały, kiedy z wielkim bólem próbował zatamować swoją ranę.
Chloe patrzyła w jego oczy, nie mogąc powstrzymać łez.
-Pomocy! Ktokolwiek! –krzyczała na tyle głośno, na ile jej głos jej na to pozwalał.
Justin zacisnął powieki. Z kącika jednego oka spłynęła pojedyncza łza.
-Przepraszam. –wyszeptał, co w tej chwili było dla niego wielkim wysiłkiem.
-Justin, no już. Wstawaj. –mówiła spokojnym głosem, próbując podnieść go z podłogi. -Wstań, proszę cię.
Chłopak dotknął jej dłoni, próbując jakkolwiek złapać wdech.
-Przepraszam.
-Kochanie wstań...-błagała płacząc.
-Odsuń się. –Logan oderwał brunetkę od przyjaciela, patrząc na niego sędziwym wzrokiem.
-Justin...
Chłopak otworzył powieki. Obraz przed jego oczyma był kompletnie rozmazany.
Były zamglone.
Jedyne co zdążył usłyszeć to nawoływanie pomocy.
-Przepraszam...-cichy świst wydobył się z jego ust.
Zamknął oczy.
Jezu, to przecież nie może się tak skończyć. NO NIE MOŻE ...
OdpowiedzUsuńbłagam, powiedz, że to nie jest koniec... :'))
OdpowiedzUsuńNie rób nam tego błagam Cię :))))
OdpowiedzUsuńBoże, co...
OdpowiedzUsuńŻARTUJESZ SOBIE ZE MNIE???? NIE MOZESZ TEGO TAK SKOŃCZYĆ RYCZE O BOZE
OdpowiedzUsuń