*POV Justin*
Nie zmrużyłem oka. Cały czas czuwałem przy niej, przy mojej
Chloe. Splotłem dłonie w pięści i przytknąłem je do ust, siedząc na krześle,
pochylony nad jej łóżkiem. I tak przez kolejne godziny. Nie miałem pojęcia
która była godzina. Każda z nich trwała jak wieczność. Żyję w kompletnej
nieświadomości. Ciągłe oczekiwanie, nic nie jest jasne. Nie wiem kiedy ona się
obudzi. Nie wiem czy w ogóle się obudzi. Lekarze twierdzą, że w tej sytuacji są
bezradni. Potrzebne są pieniądze na leczenie. Ostatnią kasę, jaką mieliśmy,
przeznaczyłem na zakup domu, w którym miałem mieszkać ja, Chloe i...mała.
Westchnąłem, oblizując usta. Nie chciałem jej widzieć. Nie poszedłem tam. Nie mogłem. To wszystko przez nią. Gdyby nie ona, wszystko było by zajebiście dobrze. Zacisnąłem powieki i schowałem twarz w dłoniach, biorąc głęboki wdech. Byłem tak pochłonięty myślami, że nawet nie zauważyłem jak pielęgniarka weszła do sali. Rzuciła na mnie krótkie spojrzenie po czym z kamienną twarzą zabrała się za zmienianie kroplówki. Chwyciłem dziewczynę za dłoń. Była ciepła, ale bezwładna. Ordynator mówił, że ona wciąż ma ze mną kontakt. Doskonale słyszy, czuje, rozpoznaje. Ma zachowaną świadomość. Jest po prostu więźniem w swoim ciele. Jej źrenice są stale powiększone, a pod wpływem światła nawet nie drgnęły. Wyglądała jakby spała. Tylko, że ona śpi już tak od siedmiu godzin. Tak jak pokazała mi wcześniej pielęgniarka, masowałem kciukiem rękę Chloe, by jej palce nie zesztywniały. Miałem ochotę rozpłakać się z bezradności. Co z tego, że mnie słyszy, skoro to ja nie słyszę jej głosu, śmiechu, nie widzę nawet jej cholernego uśmiechu, ja nie poczuję niczego z jej strony. Pocałowałem wierzch jej dłoni i przytknąłem ją do swojego czoła. Nie wiem nawet kiedy zasnąłem.
Obudziło mnie dopiero delikatnie szturchnięcie w ramię.
-Proszę pana, rodzice pacjentki przyjechali. –oznajmiła mi drobna blondynka w uniformie lekarskim. Wziąłem głęboki wdech i powoli wstałem z miejsca, opuszczając łagodnie dłoń ukochanej. Przeczesałem swoje włosy palcami i pociągnąłem za ich końcówki, oblizując suche usta. Wyszedłem przed salę, a widząc minę ojca Chloe, zamarłem. Jego oczy wrzały gniewem. Dostanę to na co zasługuję.
-Coś ty jej do cholery zrobił?! –wykrzyczał, łapiąc mnie za materiał mojej bluzy. Przyciągnął do siebie po czym przyparł do ściany, wypalając wzrokiem dziurę w mojej głowie. W tym samym czasie Skylar oderwał go ode mnie, odpychając z dala ode mnie.
-Nie, zostaw. –mruknąłem, unosząc lekko dłoń. On znowu się na mnie rzucił.
-Zniszczę cię, słyszysz?! Zgnijesz w pierdlu ty...
-Proszę pana, to jest szpital. Proszę się uspokoić, w przeciwnym razie będzie pan musiał go opuścić. –przestrzegł go ordynator. On jedynie prychnął coś pod nosem, odpychając mnie od siebie. Przejechałem językiem po wnętrzu ust, skupiając spojrzenie na matce dziewczyny, która podeszła nieco bliżej.
-Urodziła? Wszystko dobrze? Co z nią? –obrzucała mi pytaniami, a ja sam nie znałem odpowiedzi na większość z nich.
-Tak, urodziła. –wychrypiałem, spuszczając wzrok na swoje buty. Claries uśmiechnęła się delikatnie i zerknęła przelotnie na swojego męża.
-To cudownie. Chłopiec czy...
-Chloe jest w śpiączce. –rzuciłem prosto z mostu, patrząc po chwili w jej oczy. Kobieta nagle zastygła i oparła się o ścianę, otwierając szerzej oczy.
-Jak to w...
-Pani jest kimś z rodziny? –spytał ordynator.
-Tak, jestem matką. –odpowiedziała i przytknęła dłoń do swych ust. –Jak to w śpiączce? Doktorze co to ma znaczyć?
-Staramy się brać pod uwagę wszystkie możliwe opcje, proszę pani. Podczas porodu utworzył się skrzep, przez który pacjentka zapadła w stan śpiączki. –wyjaśnił, gestykulując. –Mam jedno pytanie, czy córka kiedykolwiek była już w takiej sytuacji? –spytał.
-Tak. Tak, raz. Raz była taka sytuacja. Ale to przez wypadek, szok pourazowy. Kilka godzin i tyle. –odpowiedziała, powoli zsuwając się na krześle.
-A konkretnie, jaki wypadek?
-Upadek z wysokości. –skwitowałem, splątując palce na swoim karku. –Amortyzowałem go, ale mi nic nie było doktorze. –wyjaśniłem, opuszczając dłonie wzdłuż ciała.
-To bandyta! Jak mogliście w ogóle wpuścić go do mojej córki?! –wykrzyczał jej ojciec. Zacisnąłem szczękę, potrząsając głową.
-A co, miała cierpieć w domu? –warknąłem, piorunując go spojrzeniem.
-Wystarczająco wycierpiała się przy tobie, ty sukinsynie! –dorzucił.
-Bruce! –krzyknęła kobieta, odciągając go za kurtkę. –Twoja córka leży nieprzytomna a ty będziesz się awanturował? –syknęła.
-To jego wina! –ryknął z gniewem wypisanym na twarzy.
-Nie, Bruce. To nasza wina. To my jej na to pozwoliliśmy.
Patrzyłem na nich niezrozumiale, kręcąc przy tym głową. Prychnąłem pod nosem i przejechałem dłonią po swoich włosach.
-Coś ci się nie podoba, gówniarzu? –mruknął.
Puściłem to mimo uszu. Nie chciałem działać na swoją niekorzyść. Chcę być przy Chloe i nikt tego nie zmieni. Nawet jej ojciec.
-Justin, powiedz mi, co z dzieckiem? –spytała kobieta, kładąc dłoń na moim ramieniu. Przełknąłem ślinę i bezradnie wzruszyłem ramionami.
-Nie mam pojęcia. –odpowiedziałem według prawdy.
-Jak to nie masz pojęcia?
-Nie byłem jeszcze u niej. –westchnąłem, zaciskając usta w wąską linię.
Kobieta uniosła brwi w szczerym zaskoczeniu i potrząsnęła głową, chwytając mnie pod ramię.
-Pójdziemy tam razem. –dodała, prowadząc mnie obok siebie. Przez chwilę czułem się, jak gdybym szedł tam za karę. Ja nawet nie wiem jak zajmować się dzieckiem. To piekło zaczęło się przez nią. To wszystko jej wina. Gdyby nie ta ciąża, wszystko byłoby w najlepszym porządku. W duszy przeklinałem setki razy, ale dopiero gdy stanęliśmy przed wielkimi drzwiami z napisem „oddział patologii noworodków”, w mojej głowie zapanowała kompletna cisza. Płacz dzieci, krzątanina, miałem szczerą ochotę się wycofać i uciec jak najdalej stąd.
Nie wiem co ja tu do cholery robię.
-Przepraszam, a państwo do kogo? –spytała pielęgniarka w średnim wieku.
-Chcę zobaczyć swoją wnuczkę. –oznajmiła pani Blackwell, a ja stałem tam w milczeniu, jak gdyby wcale mnie tam nie było.
-Przykro mi, ale tylko rodzice mają możliwość dojścia do maluszka. –wyjaśniła, przenosząc swój wzrok na mnie. –Pan jest ojcem?
Wciąż milczałem.
-Tak, jest. –powiedziała za mnie. –Dziecko Chloe Anne Blackwell. –dodała.
-Och, tak. Nasz najmniejszy pacjent. –uśmiechnęła się kobieta i kiwnęła głową, oznajmiając, bym szedł za nią. Przełknąłem ślinę, a moje serce biło niemożliwie szybko. Cały czas słyszałem dziecięcy płacz, ze wszystkich stron, jak gdyby odbijał się echem. Dreszcz przeszedł mi przez ciało, dlatego mocniej zacisnąłem pięści. Wszystkie płakały. Tylko nie ona. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak bardzo jest malutka.
-Proszę. Dzieciątko Blackwell. –skwitowała, poprawiając kroplówki zawieszone nad inkubatorem, w którym leżało to maleństwo. Poczułem jak coś ściska mi gardło, a okropny ciężar jest na moich płucach. –Waży 960 deko, ma 24 centymetry. –dodała, przechylając głowę do boku z uśmiechem. –Jest silna, może pan być dumny z córeczki.
Przysunąłem krzesło nieco bliżej i usiadłem tuż przy jej inkubatorze. Miała wiele kabli podłączonych do swojego drobnego ciałka. Przez chwilę przypominała mi Chloe. Nie czułem nic, co miałoby mnie łączyć z tym maluchem. Żadnej więzi. To przez nią ona teraz leży w śpiączce. Przez nią stało się to wszystko. Nienawidzę jej tak bardzo. Zacisnąłem palce i zmrużyłem powieki, wpatrując się w nią.
-Może pan dotknąć maleństwa, proszę. –szepnęła pielęgniarka, uchylając okrągłe okienko. Spojrzałem na nią ze zdenerwowaniem. Ale ja wcale nie chcę jej dotykać. To nie powinno się wydarzyć. Zacisnąłem gniewnie swoją szczękę, a moja żuchwa się uwydatniła.
-No śmiało, proszę się nie krępować. –zachęcała mnie. Zmarszczyłem czoło i wypuściłem świst powietrza, wsuwając rękę przez okienko. Niepewnie przejechałem palcem po jej ramieniu. Maleństwo poruszyło się delikatnie i rozchyliło usta, a cichy jęk wydobył się z nich. Kiedy miałem zabrać dłoń z powrotem, poczułem, jak jej drobna rączka zacieśniła się wokół mojego palca. Najbardziej delikatny dotyk, jakiego kiedykolwiek doznałem w życiu. Przełknąłem ślinę, która ugrzęzła mi w gardle. Przez chwilę moje serce biło jak szalone, a łzy chciały ujrzeć światło dzienne. Zacisnąłem drżące wargi i wstałem z miejsca, wychodząc pośpiesznie z oddziału. Usłyszałem za sobą wołanie pielęgniarki, które zignorowałem. Przejechałem palcami po swoich włosach i ukucnąłem przy ścianie, zaciskając palce na swoich końcówkach.
-Ja pierdole... –jęknąłem przez łzy, poddając się emocjom. Oblizałem usta i uderzyłem pięścią w podłogę. Kurwa mać. Nie poradzę sobie. Sam nigdy sobie nie poradzę. Jeśli to sen, to chcę się z niego wybudzić. To pierdolony koszmar. To nigdy nie powinno mieć miejsca.
Czułem się wyczerpany. Nie miałem już sił na to gówno. Miałem ochotę skończyć ze sobą, jeszcze tego wieczoru. Odchyliłem głowę w tył, w głowie mając setki myśli na sekundę. Nienawidziłem, gdy napadały mnie mieszane uczucia. Podniosłem się z podłogi i otarwszy oczy rękawem, ruszyłem przed siebie. Wybrałem drogę naokoło, byleby nie spotkać rodziców Chloe ani Skylara po drodze. Po opuszczeniu szpitala nasunąłem kaptur na głowę i ruszyłem w określonym przez siebie kierunku. Nie potrafię tak. Nie dam rady. Nie poradzę sobie. Jestem kurewsko beznadziejny. Wiatr podrażniał moje zaczerwieniony oczy. Po dłuższym spacerze, wszedłem do budynku i powoli wspinałem się schodami na górę. Ból w mojej nodze nie miał teraz najmniejszego znaczenia. Pchnąłem drwi do starego mieszkania. To tu wszystko się zaczęło. Ten koszmar. Tu się zaczęło i tu się skończy. Właśnie dziś. Ręce mi drżały z podniecenia. Straciłem głowę. Przeszukiwałem każdą szafkę. Każdą szczelinę. Gdzieś to musi być. Dopiero po chwili w głowie błysnęło mi wspomnienie. Wszedłem do łazienki i przyciągnąłem pralkę w swoją stronę, by po chwili pchnąć ją w prawą stronę. Zacząłem pukać w ścianę, dopóki nie napotkałem pustego dźwięku. Przy pomocy scyzoryka podważyłem kafelek i odłożyłem go na bok. Z bólem w oczach wyjąłem heroinę. Uśmiechnąłem się drętwo pod nosem i wróciłem do kuchni, niczego nie przywracając na swoje miejsce. Chwyciłem za łyżkę i nabrałem na nią proszek. Zapaliłem palnik na kuchence i przyłożyłem do niej metalowy sztuciec, ustawiając uchwyt poza ogniem. W między czasie wyjąłem strzykawkę z szuflady. Drżącymi palcami nabiłem igłę. Uciąłem gumowy pasek. Gdy tylko ciecz zaczęła wrzeć, nabrałem ją w strzykawkę i chwilowo odstawiłem. Przewiązałem swoje przedramię gumowym paskiem i pociągnąłem za końcówkę zębami, przez co moje żyły znacząco się uwydatniły. Chwyciłem za strzykawkę i wziąłem głęboki wdech. Kiedy już miałem wbić igłę, poczułem mocne szarpnięcie, przez które przedmiot wypadł mi z rąk.
-Co ty robisz kretynie?! –wydarł się Skylar, który skrępował mi dłonie. Mimo moich prób wyrywania się mu, w tej chwili był silniejszy ode mnie. Inny koleś nadepnął na strzykawkę, przez co ciecz prysnęła na boki. Kurwa. Moja szansa.
-Nie chce tak żyć, rozumiesz?! –wydarłem się, drżąc z nerwów. –Nie umiem tak dłużej żyć!
Sky odciągnął mnie w tył do salonu, popychając mnie w końcu na sofę.
-Masz dziecko, laskę, a ty chcesz się zabić? –warknął, wodząc po mojej twarzy wzrokiem, jak gdyby szukał na niej odpowiedzi.
-Nie chcę tego dziecka! –wykrzyczałem, zaciskając dłonie w pięści. –Nie mogę żyć bez Chloe, nie poradzę sobie bez niej, nie dam rady. Nie potrafię. –powtarzałem jak litanię, chowając twarz w dłoniach.
-Przecież Chloe żyje, pierdolony hipokryto. –wysyczał, wykrzywiając usta.
-A widziałeś ją? Widziałeś jak leży? Ona tylko oddycha, Skylar. Jedyne co robi-oddycha. Nie mruga, nie mówi, nawet nie ruszy tym pierdolonym palcem. –wychrypiałem i spojrzałem na niego ze łzami w oczach. –Ja kurwa nie dam rady, stary. –jęknąłem, bezradnie wtulając się w jego ramiona. Po raz pierwszy poczułem się jak kiedyś, gdy jeszcze Holmes był dla mnie jak brat. Poklepał mnie po plecach i cicho westchnął.
Wiedziałem co teraz myśli.
Wpakowałem w nas w jedno wielkie gówno.
Westchnąłem, oblizując usta. Nie chciałem jej widzieć. Nie poszedłem tam. Nie mogłem. To wszystko przez nią. Gdyby nie ona, wszystko było by zajebiście dobrze. Zacisnąłem powieki i schowałem twarz w dłoniach, biorąc głęboki wdech. Byłem tak pochłonięty myślami, że nawet nie zauważyłem jak pielęgniarka weszła do sali. Rzuciła na mnie krótkie spojrzenie po czym z kamienną twarzą zabrała się za zmienianie kroplówki. Chwyciłem dziewczynę za dłoń. Była ciepła, ale bezwładna. Ordynator mówił, że ona wciąż ma ze mną kontakt. Doskonale słyszy, czuje, rozpoznaje. Ma zachowaną świadomość. Jest po prostu więźniem w swoim ciele. Jej źrenice są stale powiększone, a pod wpływem światła nawet nie drgnęły. Wyglądała jakby spała. Tylko, że ona śpi już tak od siedmiu godzin. Tak jak pokazała mi wcześniej pielęgniarka, masowałem kciukiem rękę Chloe, by jej palce nie zesztywniały. Miałem ochotę rozpłakać się z bezradności. Co z tego, że mnie słyszy, skoro to ja nie słyszę jej głosu, śmiechu, nie widzę nawet jej cholernego uśmiechu, ja nie poczuję niczego z jej strony. Pocałowałem wierzch jej dłoni i przytknąłem ją do swojego czoła. Nie wiem nawet kiedy zasnąłem.
Obudziło mnie dopiero delikatnie szturchnięcie w ramię.
-Proszę pana, rodzice pacjentki przyjechali. –oznajmiła mi drobna blondynka w uniformie lekarskim. Wziąłem głęboki wdech i powoli wstałem z miejsca, opuszczając łagodnie dłoń ukochanej. Przeczesałem swoje włosy palcami i pociągnąłem za ich końcówki, oblizując suche usta. Wyszedłem przed salę, a widząc minę ojca Chloe, zamarłem. Jego oczy wrzały gniewem. Dostanę to na co zasługuję.
-Coś ty jej do cholery zrobił?! –wykrzyczał, łapiąc mnie za materiał mojej bluzy. Przyciągnął do siebie po czym przyparł do ściany, wypalając wzrokiem dziurę w mojej głowie. W tym samym czasie Skylar oderwał go ode mnie, odpychając z dala ode mnie.
-Nie, zostaw. –mruknąłem, unosząc lekko dłoń. On znowu się na mnie rzucił.
-Zniszczę cię, słyszysz?! Zgnijesz w pierdlu ty...
-Proszę pana, to jest szpital. Proszę się uspokoić, w przeciwnym razie będzie pan musiał go opuścić. –przestrzegł go ordynator. On jedynie prychnął coś pod nosem, odpychając mnie od siebie. Przejechałem językiem po wnętrzu ust, skupiając spojrzenie na matce dziewczyny, która podeszła nieco bliżej.
-Urodziła? Wszystko dobrze? Co z nią? –obrzucała mi pytaniami, a ja sam nie znałem odpowiedzi na większość z nich.
-Tak, urodziła. –wychrypiałem, spuszczając wzrok na swoje buty. Claries uśmiechnęła się delikatnie i zerknęła przelotnie na swojego męża.
-To cudownie. Chłopiec czy...
-Chloe jest w śpiączce. –rzuciłem prosto z mostu, patrząc po chwili w jej oczy. Kobieta nagle zastygła i oparła się o ścianę, otwierając szerzej oczy.
-Jak to w...
-Pani jest kimś z rodziny? –spytał ordynator.
-Tak, jestem matką. –odpowiedziała i przytknęła dłoń do swych ust. –Jak to w śpiączce? Doktorze co to ma znaczyć?
-Staramy się brać pod uwagę wszystkie możliwe opcje, proszę pani. Podczas porodu utworzył się skrzep, przez który pacjentka zapadła w stan śpiączki. –wyjaśnił, gestykulując. –Mam jedno pytanie, czy córka kiedykolwiek była już w takiej sytuacji? –spytał.
-Tak. Tak, raz. Raz była taka sytuacja. Ale to przez wypadek, szok pourazowy. Kilka godzin i tyle. –odpowiedziała, powoli zsuwając się na krześle.
-A konkretnie, jaki wypadek?
-Upadek z wysokości. –skwitowałem, splątując palce na swoim karku. –Amortyzowałem go, ale mi nic nie było doktorze. –wyjaśniłem, opuszczając dłonie wzdłuż ciała.
-To bandyta! Jak mogliście w ogóle wpuścić go do mojej córki?! –wykrzyczał jej ojciec. Zacisnąłem szczękę, potrząsając głową.
-A co, miała cierpieć w domu? –warknąłem, piorunując go spojrzeniem.
-Wystarczająco wycierpiała się przy tobie, ty sukinsynie! –dorzucił.
-Bruce! –krzyknęła kobieta, odciągając go za kurtkę. –Twoja córka leży nieprzytomna a ty będziesz się awanturował? –syknęła.
-To jego wina! –ryknął z gniewem wypisanym na twarzy.
-Nie, Bruce. To nasza wina. To my jej na to pozwoliliśmy.
Patrzyłem na nich niezrozumiale, kręcąc przy tym głową. Prychnąłem pod nosem i przejechałem dłonią po swoich włosach.
-Coś ci się nie podoba, gówniarzu? –mruknął.
Puściłem to mimo uszu. Nie chciałem działać na swoją niekorzyść. Chcę być przy Chloe i nikt tego nie zmieni. Nawet jej ojciec.
-Justin, powiedz mi, co z dzieckiem? –spytała kobieta, kładąc dłoń na moim ramieniu. Przełknąłem ślinę i bezradnie wzruszyłem ramionami.
-Nie mam pojęcia. –odpowiedziałem według prawdy.
-Jak to nie masz pojęcia?
-Nie byłem jeszcze u niej. –westchnąłem, zaciskając usta w wąską linię.
Kobieta uniosła brwi w szczerym zaskoczeniu i potrząsnęła głową, chwytając mnie pod ramię.
-Pójdziemy tam razem. –dodała, prowadząc mnie obok siebie. Przez chwilę czułem się, jak gdybym szedł tam za karę. Ja nawet nie wiem jak zajmować się dzieckiem. To piekło zaczęło się przez nią. To wszystko jej wina. Gdyby nie ta ciąża, wszystko byłoby w najlepszym porządku. W duszy przeklinałem setki razy, ale dopiero gdy stanęliśmy przed wielkimi drzwiami z napisem „oddział patologii noworodków”, w mojej głowie zapanowała kompletna cisza. Płacz dzieci, krzątanina, miałem szczerą ochotę się wycofać i uciec jak najdalej stąd.
Nie wiem co ja tu do cholery robię.
-Przepraszam, a państwo do kogo? –spytała pielęgniarka w średnim wieku.
-Chcę zobaczyć swoją wnuczkę. –oznajmiła pani Blackwell, a ja stałem tam w milczeniu, jak gdyby wcale mnie tam nie było.
-Przykro mi, ale tylko rodzice mają możliwość dojścia do maluszka. –wyjaśniła, przenosząc swój wzrok na mnie. –Pan jest ojcem?
Wciąż milczałem.
-Tak, jest. –powiedziała za mnie. –Dziecko Chloe Anne Blackwell. –dodała.
-Och, tak. Nasz najmniejszy pacjent. –uśmiechnęła się kobieta i kiwnęła głową, oznajmiając, bym szedł za nią. Przełknąłem ślinę, a moje serce biło niemożliwie szybko. Cały czas słyszałem dziecięcy płacz, ze wszystkich stron, jak gdyby odbijał się echem. Dreszcz przeszedł mi przez ciało, dlatego mocniej zacisnąłem pięści. Wszystkie płakały. Tylko nie ona. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak bardzo jest malutka.
-Proszę. Dzieciątko Blackwell. –skwitowała, poprawiając kroplówki zawieszone nad inkubatorem, w którym leżało to maleństwo. Poczułem jak coś ściska mi gardło, a okropny ciężar jest na moich płucach. –Waży 960 deko, ma 24 centymetry. –dodała, przechylając głowę do boku z uśmiechem. –Jest silna, może pan być dumny z córeczki.
Przysunąłem krzesło nieco bliżej i usiadłem tuż przy jej inkubatorze. Miała wiele kabli podłączonych do swojego drobnego ciałka. Przez chwilę przypominała mi Chloe. Nie czułem nic, co miałoby mnie łączyć z tym maluchem. Żadnej więzi. To przez nią ona teraz leży w śpiączce. Przez nią stało się to wszystko. Nienawidzę jej tak bardzo. Zacisnąłem palce i zmrużyłem powieki, wpatrując się w nią.
-Może pan dotknąć maleństwa, proszę. –szepnęła pielęgniarka, uchylając okrągłe okienko. Spojrzałem na nią ze zdenerwowaniem. Ale ja wcale nie chcę jej dotykać. To nie powinno się wydarzyć. Zacisnąłem gniewnie swoją szczękę, a moja żuchwa się uwydatniła.
-No śmiało, proszę się nie krępować. –zachęcała mnie. Zmarszczyłem czoło i wypuściłem świst powietrza, wsuwając rękę przez okienko. Niepewnie przejechałem palcem po jej ramieniu. Maleństwo poruszyło się delikatnie i rozchyliło usta, a cichy jęk wydobył się z nich. Kiedy miałem zabrać dłoń z powrotem, poczułem, jak jej drobna rączka zacieśniła się wokół mojego palca. Najbardziej delikatny dotyk, jakiego kiedykolwiek doznałem w życiu. Przełknąłem ślinę, która ugrzęzła mi w gardle. Przez chwilę moje serce biło jak szalone, a łzy chciały ujrzeć światło dzienne. Zacisnąłem drżące wargi i wstałem z miejsca, wychodząc pośpiesznie z oddziału. Usłyszałem za sobą wołanie pielęgniarki, które zignorowałem. Przejechałem palcami po swoich włosach i ukucnąłem przy ścianie, zaciskając palce na swoich końcówkach.
-Ja pierdole... –jęknąłem przez łzy, poddając się emocjom. Oblizałem usta i uderzyłem pięścią w podłogę. Kurwa mać. Nie poradzę sobie. Sam nigdy sobie nie poradzę. Jeśli to sen, to chcę się z niego wybudzić. To pierdolony koszmar. To nigdy nie powinno mieć miejsca.
Czułem się wyczerpany. Nie miałem już sił na to gówno. Miałem ochotę skończyć ze sobą, jeszcze tego wieczoru. Odchyliłem głowę w tył, w głowie mając setki myśli na sekundę. Nienawidziłem, gdy napadały mnie mieszane uczucia. Podniosłem się z podłogi i otarwszy oczy rękawem, ruszyłem przed siebie. Wybrałem drogę naokoło, byleby nie spotkać rodziców Chloe ani Skylara po drodze. Po opuszczeniu szpitala nasunąłem kaptur na głowę i ruszyłem w określonym przez siebie kierunku. Nie potrafię tak. Nie dam rady. Nie poradzę sobie. Jestem kurewsko beznadziejny. Wiatr podrażniał moje zaczerwieniony oczy. Po dłuższym spacerze, wszedłem do budynku i powoli wspinałem się schodami na górę. Ból w mojej nodze nie miał teraz najmniejszego znaczenia. Pchnąłem drwi do starego mieszkania. To tu wszystko się zaczęło. Ten koszmar. Tu się zaczęło i tu się skończy. Właśnie dziś. Ręce mi drżały z podniecenia. Straciłem głowę. Przeszukiwałem każdą szafkę. Każdą szczelinę. Gdzieś to musi być. Dopiero po chwili w głowie błysnęło mi wspomnienie. Wszedłem do łazienki i przyciągnąłem pralkę w swoją stronę, by po chwili pchnąć ją w prawą stronę. Zacząłem pukać w ścianę, dopóki nie napotkałem pustego dźwięku. Przy pomocy scyzoryka podważyłem kafelek i odłożyłem go na bok. Z bólem w oczach wyjąłem heroinę. Uśmiechnąłem się drętwo pod nosem i wróciłem do kuchni, niczego nie przywracając na swoje miejsce. Chwyciłem za łyżkę i nabrałem na nią proszek. Zapaliłem palnik na kuchence i przyłożyłem do niej metalowy sztuciec, ustawiając uchwyt poza ogniem. W między czasie wyjąłem strzykawkę z szuflady. Drżącymi palcami nabiłem igłę. Uciąłem gumowy pasek. Gdy tylko ciecz zaczęła wrzeć, nabrałem ją w strzykawkę i chwilowo odstawiłem. Przewiązałem swoje przedramię gumowym paskiem i pociągnąłem za końcówkę zębami, przez co moje żyły znacząco się uwydatniły. Chwyciłem za strzykawkę i wziąłem głęboki wdech. Kiedy już miałem wbić igłę, poczułem mocne szarpnięcie, przez które przedmiot wypadł mi z rąk.
-Co ty robisz kretynie?! –wydarł się Skylar, który skrępował mi dłonie. Mimo moich prób wyrywania się mu, w tej chwili był silniejszy ode mnie. Inny koleś nadepnął na strzykawkę, przez co ciecz prysnęła na boki. Kurwa. Moja szansa.
-Nie chce tak żyć, rozumiesz?! –wydarłem się, drżąc z nerwów. –Nie umiem tak dłużej żyć!
Sky odciągnął mnie w tył do salonu, popychając mnie w końcu na sofę.
-Masz dziecko, laskę, a ty chcesz się zabić? –warknął, wodząc po mojej twarzy wzrokiem, jak gdyby szukał na niej odpowiedzi.
-Nie chcę tego dziecka! –wykrzyczałem, zaciskając dłonie w pięści. –Nie mogę żyć bez Chloe, nie poradzę sobie bez niej, nie dam rady. Nie potrafię. –powtarzałem jak litanię, chowając twarz w dłoniach.
-Przecież Chloe żyje, pierdolony hipokryto. –wysyczał, wykrzywiając usta.
-A widziałeś ją? Widziałeś jak leży? Ona tylko oddycha, Skylar. Jedyne co robi-oddycha. Nie mruga, nie mówi, nawet nie ruszy tym pierdolonym palcem. –wychrypiałem i spojrzałem na niego ze łzami w oczach. –Ja kurwa nie dam rady, stary. –jęknąłem, bezradnie wtulając się w jego ramiona. Po raz pierwszy poczułem się jak kiedyś, gdy jeszcze Holmes był dla mnie jak brat. Poklepał mnie po plecach i cicho westchnął.
Wiedziałem co teraz myśli.
Wpakowałem w nas w jedno wielkie gówno.
Ale namieszałaś :oo Mam nadzieję że Chloe się obudzi a Justin będzie chciał jednak to maleństwo:*
OdpowiedzUsuńTo jest idealne, w pizdu. Rządzisz.
OdpowiedzUsuńUff dobrze ze justin nie skończył ze sobą;(
OdpowiedzUsuńwzruszające jak poprzedni rozdział
OdpowiedzUsuńDziewczyno masz niesamowity talent *-* Co stwierdziłam czytając wszystkie rozdziały 1 części, jak i tej ;)
OdpowiedzUsuńCo do tego rozdziału jest genialny :) Mam nadzieję, że Chloe się obudzi, zanim Justin zwariuje do końca z tęsknoty i bólu, przez tą sytuację :) Liczę, że przełamie się, pokocha swoją córeczkę i będzie dla niej najlepszym ojcem, jakim tylko może być. Dobrze, że w porę pojawił się tam Sky i Justin nie skończył ze sobą. Mam nadzieję, że znajdzie w sobie tyle siły, żeby stawić temu wszystkiemu czołu i zawalczyć o lepsze jutro dla Chloe, małej i siebie, w skrócie mówiąc dla całej trójki ;)
Na pewno będę tu częściej zaglądać ;)
Czekam na nexta ;)
Pozdrawiam Little Princesss :*
Zapraszam do siebie przy okazji: http://jb-justin-bieber-fanfiction.blogspot.com/
Jejku, no mega <3. Uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam :D. Czekam na następny :P.
OdpowiedzUsuń